niedziela, 31 maja 2020

Jedediah Pants

Po szaleńczym zapchaniu swojej szafy ręcznie szytymi czy dzierganymi ubraniami, przyszedł czas na zrobienie porządku w szafie Mateusza! W zasadzie ze znalezieniem w sklepach męskich ubrań nie mieliśmy większego problemu. Mamy ulubione marki i gdy przychodzi czas zakupów sprawnie idzie mu skompletowanie garderoby.
Rzecz w tym, że nadal ręcznie robione jest po prostu lepsze. Mam wpływ na jakość materiałów, wykończenie i kolor, dodatkowo mogę dopasować ubranie w każdym calu do Mateusza ponadprzeciętnego wzrostu i smukłej sylwetki. Plus daje mi to wiele satysfakcji! Umiem, więc dlaczego nie?

T-shirty, czy to moje czy Mateusza, nadal przede mną. Ta część garderoby jakby mniej mnie kusi, ale z pewnością niedługo spróbuję. To co chciałam uszyć dla męża, to letnie szorty. Latem chodzi w nich każdego dnia, więc potrzebuje ich naprawdę sporo. Ja mam jeszcze sukienki :)
I nawet jeśli zawsze udawało nam się upolować coś fajnego w sklepie, to trzeba było ograniczać się do dwóch czy trzech kolorów i maksymalnie dwóch rodzajów tkanin. Mateusz lubi sporo kolorów, więc ma w szafie o wiele szerszą paletę niż ja. Dlatego miło jest mieć większy wybór niż tylko te kilka modnych w obecnym sezonie odcieni. Plus bardzo chciałam by i on mógł doświadczać przecudownych właściwości lnu!

Na pytanie czy chce bym mu coś uszyła, Mateusz najczęściej odpowiada: "Nie musisz jeśli nie chcesz, zrób coś ładnego dla siebie". To jest najmniej wymagający człowiek świata, serio! I najmniej narzekający! Nigdy nie marudzi, że czegoś nie ma, że niedobre, że brzydkie czy niewygodne...
Ale to, że nie prosi mnie o zrobienie czegokolwiek nie oznacza, że tego nie docenia. Szycie dla Mateusza jest najlepsze! Człowiek może poczuć się jak arcymistrz i czarodziej w jednym:) W trakcie przymiarek słyszę: "o rany, magia!", "jak Ty to zrobiłaś?" "ale masz talent!". I mimo że zawsze interesuje się tym co dla siebie uszyłam, ogląda i pomaga podjąć decyzje, to mam wrażenie, że gdy bardziej osobiście doświadcza tego mojego szycia, to mocniej skupia się na detalach. Satysfakcja z szycia dla takiego człowieka jest niezmierzona ;) Polecam! Nie dość, że nosić będzie z dumą, przyjemnością i wielką ochotą, to nie usłyszycie słowa skargi (bo wszystko mu się podoba!) a na dokładkę poczucie własnej wartości poszybuje w górę! 


Trafiłam w zeszłym roku na bardzo fajny wzór spodni/szortów - klik! Spodobał mi się ich klasyczny i jednocześnie nowoczesny krój chino. Mateusz ma w szafie kilka takich sklepowych egzemplarzy, więc miałam pewność, że będą dobrze leżeć. Pierwszą parę zaczęłam szyć zimą i skończyłam na początku nowego roku. Na start wybrałam typowo "spodniowy" bawełniany materiał twill - klik! Ten sam, którego użyłam do wykonania mojej kurtki (klik!). Większość szortów, które Mateusz ma w szafie, jest wykonanych z tego typu tkaniny, więc była to opcja bardzo bezpieczna na start. Jest dość sztywna, ale dobrze współpracuje z ciałem i jest miła w dotyku. Łatwo się szyje, jest odporna na wypychanie czy ścieranie. Jako że najbardziej lubię go w granacie, to wybraliśmy kolor Navy. A oto co mi wyszło:

Osobiście jestem lekko zszokowana tym, że one wyglądają jak spodnie ze sklepu! Ta liczba detali, szwów, krój i idealne dopasowanie ścięły mnie (pozytywnie!) z nóg. Okropnie jestem dumna z faktu, że to wyszło spod moich rąk! Czad!!!
 

Poczyniłam kilka modyfikacji - zrobiłam krótsze nogawki, bo zrezygnowałam z wywijanego dołu, więc oczywiście pominęłam też lamówki na szwach. Wykończyłam je po prostu na overlocku. 
 

W tym modelu użyłam ozdobnego wzoru na kieszeniach, który proponowali autorzy. Po prostu przeniosłam go za pomocą mydełka na kieszeń i wykonałam trzy szwy. By wykonać przednie kieszenie użyłam lekkiej bawełnianej tkaniny w prążki. Jest to zupełnie niewidoczne z zewnątrz, a i tak cieszy :)
 

Spodnie tak naprawdę trudniejsze są od sukienek tylko dlatego, że mają więcej elementów. Ja tak postrzegam trudność w szyciu. Jeśli umiemy zrobić top czy prostą sukienkę, to tak naprawdę umiemy już wystarczająco by zrobić całą resztę. To co zapewne wielu przeraża to liczba detali. Ale to nadal jest to samo! Ot złóż, zszyj, wywiń, obetnij, zaprasuj... Naprawdę polecam Wam takie luźne podejście do tematu - można wtedy uszyć naprawdę fajne rzeczy:) Potrzebujecie tylko zdecydowanie więcej czasu i cierpliwości. Jestem przekonana, że każdy kto zna podstawy może szyć to, na co tylko ma ochotę! Oczywiście bardzo pomocny jest internet, bez niego czasami ani rusz, bo nic tak nie rozjaśnia sytuacji jak dobrze nakręcony filmik instruktażowy. Uratował mnie już niejeden raz :) 

W przypadku szortów najbardziej męczący etap to tworzenie rozporka. Jest tu kilka drobnych elementów, które trzeba ładnie przyszyć by ostatecznie wszystko dobrze się układało. Jak się nie udaje to pruję i próbuję dalej. 

W tym modelu wybrałam złoty zamek i brązowy guzik, a by zakryć wewnętrzny szew, użyłam lamówki wykonanej z tej samej tkaniny co kieszenie. Znowu - detal, a jak cieszy!

Miałam 1.5 metra tkaniny i używałam nici Ariadna 0948. Przy wyborze zamka polecam popróbować kilka razy czy płynnie się przesuwa. Pierwszy, który proponowała mi Pani w pasmanterii zacinał się za każdym razem. Pokazała mi najtańszą opcję, chociaż te droższe, dobrej marki, kosztują może kilka złotych więcej :) Jaki jest sens szyć samemu spodnie i doczepić tam najgorszy zamek? Szkoda naszego czasu.

Tak jak wspomniałam, te szorty uszyłam w styczniu, a ostatnio zrobiłam w końcu drugą parę, ale tym razem z zupełnie innego materiału. Ja już wiem jak cudownie ubrać len w upalny, wilgotny dzień. Czas na Mateusza! :) 

Wybrałam grubszy prany len (o gramaturze 250) w kolorze piaskowym. Kupiłam go w Popcouture (klik!) i początkowo byłam trochę zawiedziona fakturą. Ale gdy tylko zaczęłam szyć wpadłam w totalny zachwyt! Ta faktura, która może nie podobałaby mi się w sukience, na szortach wygląda genialnie! Co więcej, ten len jest jakiś niemożliwy - prawie w ogóle się nie gniecie, co w przypadku spodni jest bardziej niż pożądane. Jest mięciutki, lekki i zwiewny, a jednocześnie dobrze trzyma formę.

Uwielbiam je! Mateusz lubi obie wersje, ale jak sam mówi, te są odrobinę lepsze, bo delikatnie poszerzyłam mu nogawki, przez co są po prostu wygodniejsze. Jestem pewna, że odczuje różnicę miedzy lnianymi spodniami a tymi bawełnianymi, gdy na zewnątrz zapanują upały. 

Podobnie jak w granatowej wersji zrezygnowałam z wywijania i ozdobnych lamówek na szwach. W lnie jeszcze mniej podobała mi się ta opcja, ale wiadomo - wszystko zależy od efektu jaki chcemy osiągnąć. Można wszak użyć kontrastującej lamówki i nici w tym samym kolorze by nadać im niepowtarzalny charakter! 

W tym przypadku nie użyłam innego materiału do wykonania kieszeni - len jest lżejszy więc mogłam to pominąć, a dodatkowo chciałam by były bardziej "poważne". Niemniej kieszeń jest tak skonstruowana, żeby ten wewnętrzny materiał kieszeni był niewidoczny z zewnątrz. 

Tkanina ma fakturę, a nić jest cieniutka, więc nie specjalnie widać wzór jaki wyszyłam na kieszeniach z tyłu, ale tym razem zgapiłam go z jeansów Levi's ;) 

Podczas przyszywania pasa (element ze szlufkami), modyfikowałam za każdym razem położenie kieszeni. Gdy postępowałam zgodnie z oznaczeniami na wykroju, kieszeń delikatnie odstawała. Żeby tego uniknąć przesuwałam ten panel delikatnie ku przodowi, a czasem odrobinę ku górze. Warto przed przyszyciem pasa zmierzyć dokładnie spodnie i dopasować wszystko szpilkami.

Tym razem padło na srebrny zamek i ciemny guzik ze sztucznej skóry. Lamówkę do ukrycia szwu wykonałam z ciut jaśniejszego, lżejszego lnu, który miałam w domu. Za każdym razem miałam zamek o centymetr krótszy niż we wzorze. Dostępne w pasmanterii mają tylko te o wymiarach 14 lub 16 cm, a wzór prosi o 15 cm. Musiałam przez to odrobinę dostosować wzór, tworząc rozporek krótszy o jeden centymetr. Kupiłam już len na trzecią parę i tym razem wzięłam zamek dłuższy. W tym wypadku zapewne będę musiała zmieniać mniej - po prostu zostawię dłuższą końcówkę. A! I kupiłam gotową lamówkę, bo nie znoszę ich robić :)

Używałam nici Ariadna 0773. Materiału kupiłam sporo, bo planuję jeszcze szorty dla siebie, ale spokojnie 1.5 metra tego lnu wystarczy na męskie szorty w rozmiarze 32.

Bardzo polecam Wam ten wzór jak i tkaniny, a szycie dla ukochanej osoby jest po prostu niesamowicie satysfakcjonujące :) Może się skusicie? 

Pozdrawiam,
Marzena

niedziela, 24 maja 2020

Po co mi ten aparat?

Jak już zapewne zauważyliście, od kilku miesięcy mam nową biżuterię, którą bezwstydnie noszę na zębach. Wymusza ona na mnie więcej uśmiechu podczas sesji, bo większość prób zamknięcia ust podczas pozowania wypada fatalnie. Musiałam więc zmienić nawyki, przez co nietrudno przeoczyć te złote druciki gdy dodaję nowego posta. W poprzednim wpisie poruszyłam króciutko tę kwestię i jeden komentarz zachęcił mnie do napisania dłuższego tekstu na temat aparatu ortodontycznego, przygotowania do założenia, obecnie dostępnych opcji i tego, jak to ogólnie wygląda, ale przede wszystkim opisania powodów, dla których się na niego zdecydowałam. Bo to nie jest wcale takie oczywiste. Ostrzegam jednak, że to będzie dość długa opowieść (albo wyznanie!) o zębach i perypetiach związanych z przygotowywaniem się do założenia aparatu :) Jeśli tematy takie są Wam niestraszne, myślicie nad założeniem drucików na zęby albo po prostu chcecie dowiedzieć się jak to wygląda i z czym to się je, to zapraszam do lektury!


Jako dziecko miałam to szczęście, że trafił mi się proste zęby o przyzwoitym kształcie i bezproblemowym zgryzie. Uniknęłam więc wtedy wszelkiej ortodoncji, co bardzo mnie cieszyło, bo koszty tej całej "sprawy" mogłyby być poza naszym zasięgiem. Niestety, mimo że urodziłam się w latach 90', stomatologia w Ustce nie była najwyższych lotów i ciągle naprawiano mi te same zęby, które za każdym razem stawały się słabsze. Na studiach te dwie górne jedynki musiały zostać uśmiercone i takim sposobem mogłam doświadczyć uroków leczenia kanałowego...

W wieku nastoletnim wyrosły mi wszystkie ósemki, górne w całości, dolne byle jak, ale nadal w granicach "normalności". Od tamtego czasu moje zęby zaczęły się przesuwać. Oczywiście nie wiedziałam tego od razu, bo zęby nie zmieniają położenia z dnia na dzień, ale kilka lat później zauważyłam delikatne wycofanie lub wypchnięcie niektórych zębów. Mimo wszystko w dalszym ciągu kwalifikowały się moim zdaniem jako "zęby równe i przyzwoite" i w mojej głowie nie pojawiła się ani przez chwilę myśl o wizycie u ortodonty.

Sytuacja jednak ulegała ciągłej zmianie. Lewa, górna dwójka usilnie szukała schronienia pod jedynką - jeden ząb się mocno cofał, drugi był wypychany do góry, dodatkowo delikatnie się przekrzywiając. I to już zaczęło mi przeszkadzać, bo dołączyła do nich trójka, a i dół jakby zaczął się tłoczyć na przodzie. W dalszym ciągu daleko było mi do naprawdę krzywych zębów, ale zaczęłam to widzieć, nie podobało mi się to wcale, na zdjęciach krzywizna ta zaczęła rzucać się w oczy (bo była potęgowana jeszcze bardziej bocznym oświetleniem), a świadomość, że zapewne na tym się nie skończy mocno mnie niepokoiła. Nie sądzę by było coś złego w chęci posiadania równych zębów i sympatycznego uśmiechu :) W moim przypadku niestety nie tylko kwestia wizualna miała znaczenie. Tak jak wspomniałam wcześniej dwie górne jedynki są po leczeniu kanałowym i ten narastający ucisk dwójki na zęba sprawiał, że nie mógł się on wyciszyć. Ciągle go czułam! Przez kilka lat łączenie tych dwóch zębów doprowadzało mnie do szału. Nie był to ból, ale nieustający dyskomfort. Ucisk stawał się z roku na rok bardziej intensywny, a dodatkowo rozszczelniał plombę, co jak wiadomo dobrą rzeczą nie jest.
Jakby mi było mało, prawa jedynka zaczęła ciemnieć, więc zaczęłam rozważać koronkę czy też licówkę i takim właśnie sposobem trafiłam w końcu pierwszy raz do ortodonty, który poinformował mnie, że jeśli rozważam aparat (a było ku temu nawet kilka dodatkowych powodów oprócz tych, które opisałam) to należy poczekać z koronką, aż skończę leczenie, inaczej nie ma to sensu.
Wtedy na poważnie zajęłam się tematem, wykonałam zdjęcia i odlewy, skonsultowałam się z drugim ortodontą by mieć dwie opinie i podjęłam decyzję. 

Zdjęcie wykonane prawie dwa lata temu! Widać już wyraźnie to chowanie się dwójki i wysuwanie jedynki i trójki... Mi to już bardzo przeszkadzało, sprawiało że chowałam uśmiech do zdjęć.

Co się okazało? Ortodonta był zdziwiony, że mając tak drobną szczękę "mam tak dużo zębów":)) Oczywiście to był żart, ale faktem jest, że ósemki sięgały mi do samego końca szczęki, wiec miejsca tam nie było wcale. Górne zęby nie tłoczyły mi się odrobinę na przedzie, zachodząc na siebie, ale przesunęły (albo takie zawsze były) prawie o pół centymetra w prawą stronę! Co to znaczy? Tam gdzie jedynki powinny się stykać, ja miałam środek jednej z nich. Gdy zamykam usta, wyraźnie widać, że dolne zęby mają środek w zupełnie innym miejscu niż górne. To powoduje przesuwanie się zębów, które w poprawnym zgryzie układają się na przemian: jeden górny ząb pomiędzy dwoma dolnymi itd. U mnie tej "harmonii" nie było i zęby niepoprawnie się stykały, co powoduje przesuwanie, krzywienie, obracanie i tak dalej i tak dalej... Powstrzymać dwójki przed wypychaniem biednej jedyneczki tak po prostu nie można, trzeba naprawić całość. Już nie wspomnę o tym, że tylne zęby przechylają mi się do środka... ech, nie miał dla mnie litości ten lekarz :)

Samo "wyprostowanie" dwójki nic by nie dało, bo po kilku latach znowu reszta zaczęłaby na nią napierać. Należało zająć się tym od podstaw, albo nici z bezproblemowym zgryzem.

Pierwszy lekarz zaproponował mi usunięcie piątki. Nie podobała mi się zbytnio ta opcja, dlatego właśnie skonsultowałam się z innym lekarzem. Ten nie przyniósł pocieszenia, ale zaproponował inne, moim zdaniem sensowniejsze rozwiązanie. Usunięcie wszystkich ósemek! Brzmi strasznie prawda? I cóż, trochę takie było, ale taka decyzja miała więcej podstaw. Dwie dolne ósemki, które nie wyrosły w całości były niemałym utrapieniem, bo nietrudno w takiej sytuacji o infekcję, a następnie zapalenie. Usuwając te zęby, robiliśmy przestrzeń dla bardziej pożytecznych zębów (ósemki biorą mały udział w rozdrabianiu).
Przygotowanie do aparatu musiałam więc rozpocząć od cierpienia. Zrobiłam to na dwa razy - raz jedna strona, raz druga. Same zabiegi były bezbolesne i zadziwiająco sprawnie poszło, nie licząc jednej, którą należało usunąć chirurgicznie (co i tak było krótsze niż niejedno borowanie). Gorzej było później, i nie chodzi tylko o ból. Mi najbardziej przeszkadzał dyskomfort, ograniczenie ruchów i zdrętwienie. Podczas pierwszego zabiegu w trakcie znieczulania lekko naruszony został nerw, co skończyło się tygodniowym szczękościskiem i dwumiesięcznym mrowieniem na twarzy. Lekarz (swoją drogą bardzo miły i zainteresowany) mówił, że tego nie da się wykluczyć przy takim zabiegu (co jest prawdą, sądząc po informacjach, które sama wyszperałam), ale obiecał, że to minie. I miał rację, uff! Oszczędzę Wam reszty detali związanych z gojeniem po tym zabiegu, bo co wrażliwsi mogą mi nie wybaczyć złego samopoczucia po ich przeczytaniu. Przyznać jednak muszę, że było mimo wszystko lepiej niż się wydaje! Nie jest to coś "nie do zniesienia". 
Po każdym takim zabiegu miałam dwutygodniowy zakaz wykonywania wszelkiej aktywności fizycznej, co było wyjątkowo irytujące, bo miesiąc czy dwa wcześniej inny lekarz też mi zafundował dwutygodniowy przestój w sporcie (ablacja małżowiny nosowej). Jak widzicie, przełom lata i jesieni zeszłego roku nie był dla mnie najmilszym okresem :)

Gdy przyszedł czas zakładania aparatu, lekarka poinformowała mnie, że oprócz klasycznego drucika i zameczków powinnyśmy założyć jeszcze aparat na podniebieniu by mocniej te zęby przesuwać w lewą stronę. Zupełnie opacznie zrozumiałam jej słowa i nie zdałam sobie sprawy z tego, jak taki aparat wygląda. Przed wizytą otrzymałam telefon informujący o konieczności zrobienia drugiego odlewu pod to ustrojstwo (wybaczcie, nie pamiętam nazwy) i dopiero wtedy do mnie dotarło o czym mowa. I może komuś wydam się strasznym tchórzem, ale... spanikowałam i postanowiłam zrobić wszystko by tę opcję obejść! Aparat ten montuje się na pół roku i w przeciwieństwie do tego klasycznego, sprawia o wiele więcej dyskomfortu. Czytając "wyznania" osób, które na taki aparat się zdecydowały, wynikało jedno - trudno mówić normalnie, trudno przełykać, trzeba się tego nauczyć, ale nadal nie ma mowy o pełnym komforcie... czy to prawda? Nie wiem! Bo zwyczajnie stchórzyłam i poprosiłam ortodontkę o znalezienie innego rozwiązania. Najłatwiejszą opcją było usunięcie czwórki albo piątki... o nie, litości! Ale na szczęście ona sama tego nie chciała, miała spore opory przed takim usuwaniem dla wygody i postanowiła spróbować przesuwać zęby klasycznym aparatem. Po pół roku miałyśmy ocenić sytuację i zdecydować czy to ma szansę się udać. I wiecie co? Tak! Udaje się. Zostałam więc uratowana :)

W dniu założenia górnego aparatu. Dolny zakładany był dwa miesiące później.

Minęło prawie pół roku od założenia górnego łuku i ta nieszczęsna dwójka jest już zupełnie innym zębem. Stoi grzecznie obok jedynki, która to wróciła na swoje poprzednie miejsce. Dyskomfort się zmniejszył, na dole też zapanował porządek, ale niech Was to nie zwiedzie - przede mną trzy lata leczenia. Możecie teraz wrócić do dwóch pierwszych zdjęć i je porównać: na pierwszym problematyczna strona znajduje się po prawej, na tym selfiku z Mateuszem oczywiście macie ją po drugiej stronie bo to zdjęcie "z ręki". Ja widzę ogromną różnicę! Zęby są równe i proste!

Nawet jeśli dość łatwo jest wyprostować lekko przekrzywionego zęba, to przesunięcie całej górnej linii zębów o pół centymetra swoje musi zająć. Póki co siódemka odłączyła się od reszty i zajęła swoje nowe miejsce, potem przyjdzie zapewne czas na szóstkę, piątkę i tak dalej. Na pewno na to dość łatwe przesuwanie wpłynął niedawny zabieg usunięcia ósemki. W tym miejscu nie powstała jeszcze tkanka kostna, więc ząb nie napotyka dużego oporu.

Jak oceniam komfort noszenia aparatu? Na początku miałam problem z gryzieniem, zęby były bardzo wrażliwe i wszystko musiałam mieć pokrojone na małe kawałki. To trwało chyba dwa miesiące, ale na przykład Mateusz w ogóle nie pamięta by miał problem z gryzieniem po założeniu aparatu w dzieciństwie. Może więc nie jest to norma i każdy zupełnie inaczej oswaja się z tą sytuacją.
Policzki za to dość szybko się pogodziły z dodatkowym elementem i niemalże od razu zrezygnowałam z wosku zabezpieczającego. Po comiesięcznej wymianie łuku i gumeczek przez kolejny tydzień zęby są naruszane na nowo, ale dyskomfort za każdym razem jest mniejszy i trwa krócej.
Teraz od dwóch miesięcy nie zmieniam ani łuku ani ligatury z powodu anulowania wszystkich niecierpiących zwłoki wizyt, więc zęby mają chwilę wytchnienia - niestety niekoniecznie dziąsła, bo drucik wysunął się z kilku zameczków i czasem daje mi w kość... Ale ten problem nie jest na tyle poważny by nie mógł zaczekać na bezpieczniejsze czasy.
Uciążliwe oczywiście jest również czyszczenie. Klasyczne mycie zębów musi pójść w odstawkę, bo jest po prostu niewystarczające. Gdybym nie miała poważnych powodów do noszenia aparatu to miałabym wątpliwości czy faktycznie chcę najpierw usunąć zęby, a potem kilka lat "męczyć" się z drucikami, które wymagają niemało uwagi (i kasy).

Z ciekawych rzeczy to niezwykle interesujące jest obserwowanie zmian! Jednego dnia mogę stukać górną jedynką o dolną, a następnego jest to po prostu niewykonalne! Czasami zęby przestają do siebie pasować i zgrzytają o siebie nieprzyjemnie. Pojawiają się szczeliny, które zaraz zostają uzupełnione, ale chyba najdziwniejsze jest uczucie ruszania zębów - Mateusz ciągle mnie straszy, że jak wypadnie jeden to polecą wszystkie, bo aparat pociągnie je za sobą ;)

Mam wrażenie, że zmieniły mi się delikatnie rysy twarzy -  stała się ona bardziej smukła. Co jest zresztą dość popularnym zjawiskiem gdy poprawiamy zgryz i ułożenie zębów. Kolejny plus, bo jakoś bardziej mi się to podoba! Moje spostrzeżenia potwierdziła ostatnio koleżanka, wiec wiecie, może nie jest to tylko kwestia "tak mi się wydaje" :)

Na końcu o tym jaki aparat wybrałam. Cóż... złoty :) Nie mogłam się oprzeć! Ale nie jest to intensywny, kiczowaty żółty kolor, jak na taniej biżuterii, ale bardzo delikatny odcień, nieróżniący się zbytnio od koloru mojej obrączki. Jest naprawdę bardzo subtelny. Do wyboru miałam metalowy (klasyczny), złoty i przezroczysty. Mój był nieznacznie droższy od klasycznego, a jest o wiele mniej rzucający się w oczy. Nie tylko ze względu na kolor, ale również na wielkość zameczków czy grubość łuku. Jest subtelniejszy, nie przyciemnia uśmiechu i obłędnie wygląda z różową ligaturą! Ortodontka ma zawsze dla mnie pełną paletę jasnego różu do wyboru :)

Nie mogę się doczekać dnia zdjęcia aparatu i porównania odcisków czy też zdjęć. Początkowo przerażała mnie liczba lat, w których towarzyszyć mi będzie ta biżuteria, ale po pół roku czuję się już w pełni z nim oswojona i nie odczuwam aż tak wielkiej różnicy w życiu jak na początku.

Uff, koniec! Jeśli rozważacie założenie aparatu i macie jakieś pytania, śmiało możecie pisać!
Pozdrawiam,
Marzena

czwartek, 21 maja 2020

Rustykalna wersja Ogden Cami

Miało być dziś o dwóch sukienkach w głębokich, absolutnie nieróżowych kolorach, ale okazało się, że wykonane niemalże w tym samym miejscu i czasie zdjęcia mogą jednocześnie się udać i nie udać. Pierwsze, do których założyłam butelkową zieleń wyszły koszmarne! Kolory zgubił się w wszechobecnej zieleni (ale to nie byłby problem, bo od czego się ma photoshopa...), obiektyw zwariował i naprodukował około 80% nieostrych zdjęć, a pozostałe 20% albo jest zaszumione albo ozdobione moimi dziwnymi minami. Zupełnym ich przeciwieństwem są za to zdjęcia mahoniowej czy też rdzawej sukienki, o której będzie dzisiejszy post. Światło pięknie zagrało na tym kolorze, rozświetlając nie tylko mnie w niej, ale i całe tło. Wniosek z tego jest taki, że do każdej fotografowanej rzeczy trzeba znaleźć osobne, idealnie pasujące tło bo ono może wiele zmienić! I jak widać nie chodzi tylko o dopełnienie całości, ale również wypływa ono na jakość, kontrast czy nawet uchwycenie ostrości.

Rezygnując więc z obiecanych ostatnim razem łączonych postów szyciowych, chciałabym Wam dziś pokazać tylko jedną sukienkę (albo aż! bo bardzo, bardzo ją lubię!), którą uszyłam w lutym i nie miałam jeszcze okazji nosić bo jest to wyjątkowo letnia kreacja, specjalnie stworzona na upały i plażowanie. Moje uwielbienie do niej nie jest spowodowane wyłącznie wygodnym krojem czy jakością tkaniny (znowu len!), ale przede wszystkim kolorem! I jak już wiecie nie jest to róż, a z tytułu posta można nawet odrobinę wywnioskować... 
Rustykalnymi kolorami określam wszystkie ciepłe i złote brązy, przydymioną rdzę czy mahoń. W styczniowym poście o garderobie wspomniałam Wam, że planuję kupić piękny mahoniowy len, bo odkryłam przy okazji dziergania tego swetra: klik! że lubię się ogromnie z takimi odcieniami. Len zamówiłam niemalże od razu i oto efekt pracy z nim - top Ogden Cami przerobiony na sukienkę:

W zależności od światła, kolor ten przybiera kilka odcieni - raz jest bardziej rdzawy, a raz bliżej mu do mahoniu. Delikatne przykurzenie sprawia, że kolor jest bardzo stylowy, niejaskrawy. Tkaninę kupiłam w Merchant & Mills. Nic nie pobije lnu latem! Nie sądziłam, że różnica między nim a na przykład bawełną jest tak zauważalna, dopóki nie zaczęłam szyć z tego pierwszego. Wcześniej lniane rzeczy mi się raczej nie podobały (kojarzyły mi się z butikami pełnymi beżowych lnianych szerokich spodni czy tunik w towarzystwie drewnianych korali, które widywałam w Ustce w sezonie letnim, a to zupełnie nie jest mój styl), więc w mojej szafie nigdy go nie było.
 

Uszyłam już jedną wersję sukienki posiłkując się tym wzorem - klik! ale tym razem zdecydowałam na odcięcie w talii i marszczoną spódnicę. Poszerzyłam również odrobinę ramiączka by bardziej pasowały do klimatu. 

W pierwszej próbie po prostu przedłużyłam top tworząc delikatnie rozkloszowaną prostą sukienkę. Tym razem skróciłam go odpowiednio (tak mi się zdawało) i doszyłam spódnicę z prostokąta, którą dość mocno pomarszczyłam. Po przymierzeniu okazało się, że coś nie do końca to przemyślałam i tył zbyt mocno wisiał, a odcięcie w talii wcale nie było na jej wysokości. Cóż, od czego ma się prujkę? :)
























Top należało najpierw zwęzić, tak by nie rozszerzał się ku dołowi, tak samo element wewnętrzny (znowu nie znam polskiej nazwy... wybaczcie), który jest jakby "podszewką" na wysokości biustu. Prucia się nie boję, więc szybko naprawiłam co trzeba, następnie skróciłam górę i po przyszyciu dołu wpadłam w zachwyt. To było właśnie to, czego potrzebowałam! Też lubicie takie luźne, wygodne kroje?

Oryginał ma cienkie ramiączka, ale do takiej rustykalnej wersji moim zdaniem wcale by nie pasowały! Na szczęście ten wzór łatwo zmodyfikować.

Użyłam 1.5 metra tkaniny i udało mi się nawet wyciąć z resztek kawałki na kieszenie. Nie ma ich jeszcze, bo to całe prucie mnie trochę zmęczyło, więc nie dokładałam sobie już dodatkowej pracy, ale może jednak się skuszę. Nici, których używałam to Gutermann numer 847.

Przy okazji chciałam wspomnieć o tym jak aparat ortodontyczny zmienił moje zdjęcia. Wcześniej bardzo nie lubiłam uśmiechać się szeroko do zdjęć. Teraz trochę nie mam wyjścia :) Większość prób zamknięcia buzi kończy się nienaturalną miną, albo wystawaniem kawałka zęba, co wygląda co najmniej śmiesznie. Poddałam się temu i uśmiecham do zdjęć ile się da! I zaczęło mi się to podobać, ale jestem pewna, że dużą rolę odgrywa tu efekt jaki jest widoczny już po kilku miesiącach z aparatem. Powodów do noszenia go mam kilka (temat dość obszerny, zapewne na cały post), ale ten najbardziej widoczny to oczywiście krzywy ząb lub dwa, które mam wrażenie tylko mi sprawiały problem i stąd moja poprzednia niechęć do chwalenia się nimi na zdjęciach. Teraz te kilka ząbków jest już równych i bardzo lubię ten widok! Cieszy niezmiernie! I jakoś pewność siebie wzrosła, bo i nawet spoglądam ostatnio dość często w obiektyw, czego też wcześniej nie lubiłam. Mała rzecz, a ile może zmienić, prawda? 
Ciekawa jestem czy zauważyłyście tę zmianę na zdjęciach w moich ostatnich postach? :)

Pozdrawiam Was ciepło!
Marzena

poniedziałek, 11 maja 2020

Kalle Shirt w dwóch odsłonach

Naszyłam tyle ubrań od stycznia, że materiału na posty szyciowe mi zdecydowanie nie zabraknie w tym roku. Zgodnie z planem (klik!) skupiłam się głównie na topach, ale oczywiście nie byłabym sobą, gdybym przy okazji nie uszyła jednej czy tam czterech sukienek.

Powoli nadrabiamy zaległości zdjęciowe - dopiero teraz jest na tyle ciepło i stabilnie bym bez problemu pozowała wieczorem w bardzo lekkich ubraniach. Cóż, zapowiada się maj pełen zdjęć! Ale żeby jakoś to przyspieszyć, posty o szyciu będą zbiorowe :)

Na pierwszy ogień idzie Kalle Shirt od Closet Case Pattern, czyli koszula w dwóch odsłonach. W zasadzie to ja nie noszę koszul, nie lubię ich i nie mam nawet tej jednej białej wyjściowej sztuki. Ale Kalle Shirt to trochę inna bajka. Jej krój jest casualowy, lekki i swobodny. Podobała mi się od dłuższego czasu, ale gdy zobaczyłam na Instagramie wersję z białego lnu, błyskawicznie wskoczyła na szczyt mojej listy "do uszycia".

Szyjąc ten wzór można wybrać między krótką wersją, tuniką i sukienką, oprócz tego są do wyboru dwa kołnierzyki i plisy na guziki. Wzory od tych projektantów są zawsze bardzo dopieszczone! Ja zdecydowałam się na sukienkę i top, z klasycznym kołnierzykom i widocznymi guzikami. Ale po kolei...

Sukienkę (dokładnie taką samą jak widziałam na zdjęciu:)) uszyłam jeszcze w poprzednim roku i była to moja pierwsza koszula w ogóle. Czy trudno jest ją uszyć? Myślę, że nie... po prostu szycie trwa trochę dłużej, bo i elementów mamy więcej. Ale kołnierzyk jest prostszy niż się wydaje!
Zdecydowałam się na len z soroną z Popcouture, w śmietankowym kolorze. Widzę, że obecnie jest niedostępny, ale jeśli tylko wróci, to bardzo Wam go polecam! Wygląda jak len, chłodzi jak len, ale jest mięciutki i zwiewny, a do tego prawie w ogóle się nie gniecie. Myślę, że ta sukienka będzie jedną z częściej noszonych latem - krój i materiał sprawia, że czuję się lekko, nic nie uwiera, nie opina, jest niezwykle przewiewna i wygodna. I oczywiście najważniejsze! Wygląda tak:

 

Tkanina mimo że jest bardzo lekka, to nie prześwituje zbyt mocno, a już w ogóle w takim luźnym kroju! Jeśli miałabym jednak robić coś dopasowanego, to wybrałabym ciemniejszy kolor albo podszewkę. 

Nie wprowadziłam żadnych modyfikacji w tym wzorze, chociaż teraz wybrałabym lżejszą flizelinę, albo w ogóle bym z niej zrezygnowała na plisie (chociaż to może sprawić, że będzie się rozciągać przy guzikach) bo dziurki wyszły trochę "grube". Nie widać tego wcale, zwłaszcza, że nie ma powodu rozpinać guzików przy wkładaniu, ani nie planuję zapinania pod szyję, ale początkowo mnie to trochę zniechęciło do tej sukienki. Minęło. Uwielbiam ją!
 

Len z soroną szyje się bardzo łatwo, tkanina świetnie współpracuje! Nie pamiętam jednak ile metrów tkaniny użyłam, taki urok zakupów stacjonarnych - brakuje historii zamówienia :) Do bieli i śmietanki zawsze używam nici Ariadna 0808. 

Drugą wersję Kalle Short uszyłam niedawno. Otrzymałam w prezencie od Konstancji z Popcouture, prawie 1.5 m lekkiego lnu w najpiękniejszym odcieniu antycznego różu (klik!)! Wiedziałam, że uszyje bluzkę, ale jakoś te wszystkie proste, które dotąd preferowałam, nie pasowały mi do tak szlachetnego koloru. Chciałam by działo się na niej coś więcej... Podpowiedź przyszła niemalże od razu, bo Ania akurat zaczęła szyć białą, krótką Kalle i zdecydowałam, że też muszę! I jestem zachwycona! To było dokładnie to, czego potrzebowałam :)
 Lniane szorty z Oysho

Tym razem zrezygnowałam z flizeliny na plisie guzikowej.  Guzików co prawda nie widać na zdjęciach, ale w obu wersjach użyłam małych kokosowych guziczków w botaniczny wzór od Rencami.pl


Krótką wersję szyło się dokładnie tak samo jak długą, z jednym małym wyjątkiem. Dół sukienki jest wykończony w prosty sposób, i mimo "wycięć" czy też "fal" po bokach, było to całkiem proste do zrobienia. Tym razem wyglądało to trochę inaczej. Należało wykończyć dół szerokim panelem (po angielsku hem facing) i to nie było już takie banalne. Problematyczny było to miejsce gdzie spotyka się przód z tyłem i mamy takie "rozcięcie". Działy się tam dziwne rzeczy, ale nie poddałam się. Trochę się musiałam namęczyć, ale chyba jest całkiem nieźle:

Cieszę się ogromnie, że ten len pojawił się w Polsce - jest dostępny w niezłej cenie i świetnej jakości. Kupiłam jeszcze ciemną zieleń, którą przerobiłam już na sukienkę oraz pudrowy róż (ten to już w ogóle jest najpiękniejszy!). Jest lekki i miękki, szyje się dobrze, chociaż pruje dość ciężko. Dobra motywacja by się skupić i nie robić błędów :)

Uwielbiam ten kolor! I jak pięknie pasuje do moich kremowych szortów! Do szycia tej wersji użyłam nici Gutermann w kolorze 991. W połowie szycia stało się jasne, że zabraknie mi nici (nie miałam całej szpulki). Zaczęłam więc używać ciut ciemniejszej do szwów niewidocznych, zostawiając tę idealnie dobraną na pozostałe. I zgadnijcie co? I tak zabrakło, dosłownie na kilka szwów! Nie było wtedy mowy o pojechaniu do pasmanterii osobiście. Pozostało mi czekać na dostawę z internetu. Ale w tej kwestii nie idę na ustępstwa. Nić ma być perfekcyjnie dobrana :)

Szyjąc te koszule, uświadomiłam sobie jak bardzo lubię obszywać dziurki od guzików i tworzyć kieszonki! A czego nie lubię w szyciu? Wykańczania dekoltów lamówką! Nie jest to trudne, nic z tych rzeczy. Po prostu ten proces mnie męczy i nudzi, zwłaszcza przy lejących materiałach.

Czym dłużej patrzę na zdjęcia, tym bardziej jestem przekonana, że potrzebuję jeszcze różowej sukienkowej wersji... a lista ze wzorami do wypróbowania wcale się nie skurczyła od stycznia! Muszę się jakoś opanować :)

Pozdrawiam Was ciepło!
Marzena

czwartek, 7 maja 2020

Posy - test

Zgodnie z obietnicą wracam do Was ze swetrem Posy i ogłaszam test! Przeczytajcie proszę uważnie poniższe informacje by wszystkie zasady były jasne :) Z góry dziękuję za każde zgłoszenie!

  1. Początek testu 15.05.2020
  2. Koniec testu*: 05.07.2020
  3. Rozmiary: XS (S, M, L) [XL, 2XL, 3XL] (4XL, 5XL)
  4. Obwód swetra w klatce piersiowej: 94 (99, 108, 113) [122, 128, 136] (141, 150) cm
  5. Sugerowany luz: 10-16 cm. Ja dziergałam rozmiar S z 13 cm luzu.
  6. Włóczka: Positive Ease Merino Singles (100g/366m): około 677 (732, 840, 950) [1024, 1134, 1207] (1281, 1390) m (możecie wybrać dowolną włóczkę, która da Wam wymaganą próbkę)
  7. Próbka: 25 oczek na 34 rzędy na drutach 3.75, ściegiem gładkim. Wymiary po blokowaniu.
  8. Poziom trudności: średniozaawansowany
  9. Dozwolone modyfikacje: długość rękawów i korpusu oraz liczba guzików. Można również wybrać jedną z trzech dostępnych wersji: pulower z guzikami, kardigan z guzikami oraz sweter niezapinany.
Wzór zawiera instrukcje słowne oraz schematy - instrukcje się nie pokrywają, więc jeśli nie radzicie sobie z jedną z tych form, proszę poczekajcie na gotowy wzór by móc dziergaj bez pośpiechu i niepotrzebnego stresu :) 

Wzór docelowo powstanie również w języku polskim, ale test (wzór i cała komunikacja) odbywać się będzie wyłącznie w języku angielskim. Jest to bardzo istotna kwestia i niestety nie mogę zrobić żadnych wyjątków, przepraszam! Często prowadzimy w grupie długie wymiany zdań i niemożliwe jest prowadzenie ich w dwóch językach jednocześnie lub tłumaczenie wszystkich wypowiedzi na język polski. Dlatego proszę Was o wyrozumiałość! :)

Test odbywa się w grupie na Facebooku gdzie możecie wymieniać się opiniami, postępami, zadawać pytania itp. Jeśli nie posiadasz Facebooka, proszę poinformuj mnie o tym. 

Jeśli macie ochotę dołączyć do testu, wyślijcie o mnie wiadomość na adres mailowy: contact@marzenakolaczek.com i pamiętajcie by wskazać rozmiar, którym jesteście zainteresowane. Jeśli nadal będzie wolny, odezwę się do Was i prześlę dalsze informacje tak szybko jak to możliwe! :)

*koniec testu oznacza wykonanie swetra, wypełnienie ankiety i wykonanie zdjęć.

Bardzo Wam dziękuję! Pozdrawiam,
Marzena

wtorek, 5 maja 2020

Zapraszam na śniadanie

Kulinarnego posta chyba jeszcze u mnie nie było, prawda? :) No to robię wyjątek. Zapraszam na śniadanie!

Mimo że daleko mi od stosowania wszelkiej maści popularnych diet i tysiąca internetowych reguł, to swoje jedzenie traktuję całkiem poważnie i mam bardzo konkretne preferencje. Ponad sześć czy siedem lat temu postanowiłam zmienić sposób odżywiania (problemy zdrowotne oraz chęć zmniejszenia wagi) i powoli, krok po kroku, wybadałam co lubię najbardziej, co mi szkodzi oraz ile powinnam jeść by utrzymać pożądaną wagę lub zrzucić ją gdy jest taka potrzeba. Zmiany dotyczyły wszystkich posiłków, ale te najfajniejsze zaszły w kwestii śniadań. Pozostawmy więc póki co te pozostałe posiłki (cóż, u mnie to "pozostałe" w zasadzie nazywa się po prostu "obiad" i owoce w ramach przekąsek:)) i skupmy na moim ulubionym! 

W kwestii śniadań jestem człowiekiem owsianką, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Równie mocno jak owsiankę kocham owoce! I jak już się domyślacie, że to one właśnie stanowią większość moich porannych posiłków.

Mam to szczęście, że najbardziej na świecie lubię jeść owoce i warzywa. Zostawiam mięsko, dojadam ziemniaczki. Zobaczcie jakim tanim w utrzymaniu dzieckiem byłam :) Gdy mam do wyboru tłustą smaczną przekąskę, albo arbuza czy mandarynkę, z przyjemnością wybieram to drugie!
Kiełbaski czy boczek nie pojawiają się u mnie na talerzu nie tylko z powodu mojej ostatniej niemalże całkowitej rezygnacji z mięsa - absolutnie nie przepadam za tłustymi śniadaniami. Nigdy nie przepadałam za takimi smakami z rana. Dla mnie są to posiłki ciężkie, kaloryczne i zbyt obfite, a ja po przebudzeniu mam strasznie malutki żołądek i niewielkie zapotrzebowanie energetyczne :) Mieści się tam tylko odrobina owsianki i herbata.
Nawet popularna jajecznica przyprawia mnie o mdłości, więc bez wyrzutów sumienia wykreśliłam te dania z mojego życia.

Jadam więc głównie śniadania "na słodko", chociaż myślę, że to stwierdzenie niektórym kojarzyć się może ze zbyt dużą ilością cukru i ogólnie niezdrowym jedzeniem. Faktycznie, można jeść na śniadanie naleśniki z czekoladą i bitą śmietaną, ale to zupełnie nie moja bajka. 
Podzielę się dziś z Wami kilkoma moimi pomysłami na śniadanie, ale uprzedzam - nie wiem ile jest w nich kalorii, węglowodanów czy cukru, nigdy tego nie liczyłam, nie kręci mnie to wcale, wiem tylko, że mając je w swoim codziennym jadłospisie czuję się lekko, brzuch daje mi spokój przez większość czasu, waga najpierw posłusznie spadła, a teraz trzyma się grzecznie jednej wartości i co najważniejsze - cieszę się z każdego śniadania, bo jest po prostu przepyszne! I ta ostatnia kwestia niech nas dziś interesuje najbardziej :) Jeśli więc szukacie inspiracji na nowe smaki to liczę, że uda mi się coś Wam podpowiedzieć.

Od poniedziałku do piątku jadam śniadanie w samotności, a że jest wcześnie rano (wstaję przed siódmą) to nie mam głowy do długich przygotowań czy gotowania. Wybieram wtedy proste rozwiązania i niemalże zawsze jest to owsianka. Najczęściej po prostu zalewam płatki dzień wcześniej mlekiem i rano zajadam z ulubionymi owocami i orzechami. Jako że naprawdę potrzebuję niewiele by się rano najeść i wytrzymać do obiadu, u mnie to są 2-3 łyżki owsianki i spora porcja owoców. Nie słodzę owsianki w ogóle, nie czuję takiej potrzeby, ale gdy Mateusz skusi się na to samo co ja, to zawsze dosładza sobie ją syropem klonowym.
Takie śniadanie jest banalnie proste w przygotowaniu! Idealne w ciągu tygodnia gdy patrząc ledwo na oczy muszę się przygotować do pracy. Kombinacji jest wiele - od rodzaju mleka i tego co dodamy do moczenia, po owoce i inne składniki (orzechy, owoce świeże i suszone, ziarna...)

Od moczonej owsianki w ciągu tygodnia bardziej lubię tylko domową granolę. Gdy byliśmy w Szkocji, kupiłam sobie tam książkę jakby specjalnie napisaną dla mnie...


The New Porridge jak sama nazwa wskazuje, traktuje o owsiance :) Ale w zupełnie nowym wydaniu! Co więcej, znajdziecie tam przepisy nie tylko z użyciem płatków owsianych ale również wszelkiego rodzaju kasz. Znajdziecie tu owsianki chrupkie, na ciepło, zimno, na słono czy nawet lekkie, zdrowe desery! Nie kolekcjonuję książek kucharskich, ale cieszę się, że mam tę konkretną. Nawet jeśli nie skorzystałam jeszcze z większości przepisów, to jestem jej wdzięczna za dwa przepisy granolę, które robię regularnie. Książkę można kupić na przykład na Amazonie (i zerknąć trochę do wnętrza).

Granolę jem tak jak owsiankę moczoną, ale dodaję jeszcze jogurt naturalny. Upieczenie jej jest banalnie proste, łatwo można modyfikować podstawowy przepis dodając składniki, które akurat mamy w domu. Domowa granola jest po prostu o niebo smaczniejsza niż ta ze sklepu. Sami decydujemy też ile jakich składników dodamy i jaki poziom słodkości nam odpowiada. Ja zawsze redukuję syrop klonowy o połowę. Z granolą obecnie mam tylko jeden problem - trochę nie lubi się z aparatem ortodontycznym, zwłaszcza zaraz po wymianie łuku... Ale od czego się ma moczoną owsiankę?

Zimą, gdy brakuje świeżych owoców, przygotowuję czasem owsiankę pieczoną - Pimposhko, dzięki za inspirację! Mateusz też ją bardzo lubi i zabiera czasem do pracy (zabiera owsiankę, nie Pimposhkę:P) Piekę ją dzień wcześniej, nie podgrzewam rano bo ja akurat lubię na zimno. Fajny przepis znajdziecie o tu: klik! Korzystam z niego za każdym razem, tylko zmieniam dodatki.

Na razie jest trochę nudno (ale naprawdę smacznie!), bo w tygodniu najważniejsza jest łatwość przygotowania. Ciekawiej się robi w weekend!
W soboty jadamy zazwyczaj pół na pół - raz słodko, raz słono. To drugie to wszelkiego rodzaju kanapki z warzywami i pastami, bo chleb (zwłaszcza ten domowy) też jest na podium moich ulubieńców. Ale miało być o słodkich, więc na początek... jaglanka!

Zdjęcia zawsze z telefonu bo nie ma czasu na wyjmowanie aparatu gdy takie pyszności czekają! Plus często fotografuję porcję Mateusza, który je zdecydowanie więcej - taka porcja prezentuje się jednak ładniej:))
 (Budyń jaglany z bananem i masłem orzechowym. Dodatki: borówka, orzechy włoskie, figi suszone, banan, chia i syrop klonowy).
 
Budyń jaglany mnie po prostu kupił - pierwszy raz jadłam tę kaszę właśnie w tej formie i odkryłam, że przez wiele lat traciłam wiele dobrego. Spotkałam się z opinią, że budyń ma gorzkawy posmak i sporo osób rezygnuje z przyrządzania go już po pierwszym razie. Mi też udało się raz przyrządzić go źle, ale najczęściej jest gładki, delikatny i przepyszny! Ważne by dobrze opłukać kaszę i gorzki posmak znika. Korzystam zawsze z przepisów z Kwestii Smaku (klik!), a nasze ulubione to budyń czekoladowy i ten z masłem orzechowym. Ja pomijam słodzenie samego budyniu, a jeśli chcę poszaleć to oczywiście dolewam na wierzch ukochany syrop klonowy (najlepszy!), ale najczęściej cukier z owoców jest dla mnie wystarczający.
(Budyń jaglany z kakao, zawsze pomijam czekoladę. Dodatki: banan, orzechy, chia, figi suszone)

Taki budyń można przygotować z czymkolwiek! Samą kaszę zblendować z owocami, masłem orzechowym, kakao czy na przykład wiórkami kokosowymi lub po prostu zmienić rodzaj mleka by uzyskać zupełnie inny smak. Jest bardzo pożywna, więc nie potrzeba jej dużo by się najeść. U mnie i tak najczęściej jest więcej owoców niż bazy, chociaż w weekend pozwalam sobie na ciut większe porcje :) Wspólne śniadanie z książkami rządzi się swoimi prawami!

Jako że w weekend mamy więcej czasu, niekiedy gotujemy owsiankę i jemy ją na ciepło. Moja ulubiona wersja to ta z prażonymi jabłkami. Przepis z Kwestii Smaku: klik! Prosta w wykonaniu, w zasadzie potrzebujecie tylko owsianki, mleka i jabłek. 

Czasem rezygnujemy ze zbóż i jemy tak zwane smoothie bowl. Jest to miska gęstego koktajlu zrobionego z jogurtu naturalnego i owoców, wypełniona po brzegi zdrowymi dodatkami.

Truskawkowo-bananowe smoothie. Dodatki: banan, domowa granola z cynamonem, borówki, truskawki, nerkowce i chia.

 Wyjątkowo obfita micha :) Bananowy koktajl udekorowany bananami, kiwi, borówkami, orzechami laskowymi, marakują, chia i proszkiem maca.

Tak samo jak w przypadku budyniu - można wrzucić tu cokolwiek się lubi lub ma pod ręką. Zawsze wyjdzie! Ale pamiętać trzeba o tym, by koktajl był gęsty. Inaczej potopią się owoce, ale wiadomo, smaku to nie zmieni :)

Inne przepisy, jakie co jakiś czas przewijają się u nas w weekendowe poranki, to na przykład placuszki z mąki kokosowej. Dlaczego akurat z tej mąki? Tylko dlatego, że lubię kokosy i mają inną strukturę niż klasyczne naleśniki/placki. Są bardziej suche i kruche, ale zdecydowanie ich największą zaletą jest bycie kokosowym. 
Placki z mąki kokosowej z bananem, suszoną figą i borówkami.

Zupełnie zapomniałam skąd wzięłam przepis! Nie robię ich zbyt często, więc nie mam ulubionych instrukcji. 
Gdy byliśmy na Bali mieliśmy w naszym hotelu wyjątkowe śniadanie - można było wybierać między czterema zestawami, każdy z nich miał cztery pozycje, a w każdej pozycji dwie opcje :) Szaleństwo! Cóż, przez cztery dni jadłam ciągle to samo - opcja, którą wybierałam było pełna owoców, owsianki i soków, ale najważniejsze były placki kokosowe! Mistrzostwo! Rzecz w tym, że nie ma opcji bym je odtworzyła. Po pierwsze dlatego, że nie jestem tak utalentowanym kucharzem, a po drugie i najważniejsze - były one robione z grubo tartego świeżego kokosu, nie z mąki. Smak nie do podrobienia. A na placuszkach leżały karmelizowane banany... rozmarzyłam się :)

Ze słodkich śniadań lubię również tosty francuskie (z owocami oczywiście), ale że są smażone, głównie na maśle, to jemy je rzadko, bo jednak już są dla mnie odrobinę za ciężkie jak na poranny posiłek. I tego jednego akurat Mateusz nie lubi, chyba, że w wersji na słono :)

Słone śniadania też często się u nas pojawiają, a z tych bardziej wymyślnych lubię najbardziej gofry!
 
Ale nie są to te same gofry, które zjeść można na deptaku nad morzem. Przyrządzam je z pełnoziarnistej mąki i dosłownie odrobiny tłuszczu. Przepis znajdziecie tu: klik! Podaje je z hummusem, z pastą z suszonych pomidorów, z awokado, warzywami czy jajkiem w koszulce (tak sobie trochę schlebiam że całkiem nieźle umiem w jajka w koszulce:)). Takie śniadanie wymaga trochę pracy, ale lubię czasem wstać wcześniej i przygotować niespodziankę Mateuszowi. Na zdjęciu jego porcja, ja zjadam dwa gofry, chociaż po jednym mogłabym przestać... ale niby jak?:) Spróbujcie wytrawnych gofrów, sami zobaczycie!

A jakie smaki dominują u Was? Bardziej na słono czy słodko?
Jeśli nie próbowaliście nigdy tego rodzaju śniadań to polecam Wam dać im szansę - napiszcie czy smakowało! I koniecznie podrzućcie coś czego nie znam. Chętnie spróbuję nowych smaków.

Smacznego!
Pozdrawiam, Marzena