piątek, 30 sierpnia 2019

Fotoksiążki, czyli o naszym sposobie na zdjęcia

Jakiś czas temu Pimposhka (klik!) napisała post o albumach Project Life i trochę mnie zainspirowała by napisać post o moim podejściu do tematu zdjęć. Obie lubimy tworzyć pamiątki tego typu, ale mamy zupełnie inne metody:) Cel jest zdecydowanie ten sam.

Kiedyś chyba każdy miał w domu przynajmniej jeden album ze zdjęciami, prawda? Teraz wszystko trzymamy na dysku, robimy tysiące zdjęć aparatem i telefonem. Dziesięć kadrów tego samego widoku, zrobionych "tak na wszelki wypadek", żeby mieć pewność, że coś z tego wyjdzie... a ostatecznie nawet nie przeglądamy zgranych zdjęć, bo jest z tym tyle roboty! Owszem, jest :) Kiedyś mi to chyba nie przeszkadzało, pstrykałam ile się da i potem faktycznie przeżywałam męki albo po prostu olewałam temat. Teraz sprawa wygląda trochę inaczej. I nie zrozumcie mnie źle - nadal przywozimy mnóstwo zdjęć z wakacji (ale jakieś 3-4 razy mniej niż przedtem!), rzecz w tym, że zmieniło się nasze podejście do nich i zaczęliśmy myśleć przez naciśnięciem spustu. Naprawdę myśleć. Skłoniła nas do tego potrzeba zachowania obrazów na papierze. 
Postanowiliśmy każdą naszą podróż umieścić w osobnej książce. Pragniemy zwiedzić każdy (możliwy) zakątek naszej planety i to będzie dla nas wyjątkowo piękna pamiątka.

Po naszym ślubie otrzymaliśmy od fotografa piękna fotoksiążkę i od tego się zaczęło...
Zawsze byłam fanką tego typu albumów - po prostu lubię duże formaty. Zależy mi na tym by taka książka opowiadała pewną historię i niekoniecznie każde zdjęcie musi być czymś konkretnym (przedstawiać mnie, Mateusza, jakieś wydarzenie), może to być detal, kawałek nieba, lasu, cegiełka na murze zamku, który zwiedzaliśmy. Staramy się oddawać w tych albumach klimat i atmosferę miejsca, które zwiedziliśmy - niektórych rzeczy nie da się łatwo pokazać na zdjęciach! Zapachu, nastroju, wrażenia, odczucia, dźwięku. 

Dlatego starannie wybieramy kadry, poddajemy obróbce, a następnie łączymy je na jednej czy dwóch stronach w pewną króciutką historię, która ma dla nas znaczenie. Dla widza z boku może to być zwykłe zdjęcie, ale to my wiemy co się za nim kryje i za każdym razem gdy przeglądamy te zdjęcia, na moment wracamy w ukochane miejsce i poddajemy się emocjom z nim związanym :) Cudowne móc znowu poczuć silny wiatr i przypomnieć sobie nasze rozmowy podczas wędrówki na Rubha Hunish, albo wyobrazić sobie, że znowu wędrujemy po dżungli na Tiomanie, gdzie zakrywałam moje spieczone nogi ręcznikiem, bo ścieżka była zbyt wąska i gałązki drapały mi skórę :) I ta rozkoszna ochłoda po wskoczeniu do wodospadu!
Lubimy od czasu do czasu wyciągnąć albumy z szafki i powspominać. Podobnie mam z blogiem! Wracam do postów o wyprawach i czytam je po raz kolejny.

To teraz przejdę do konkretów - może zmobilizuję część z Was do zrobienia swoich własnych książek i przejrzenia tysięcy zdjęć na dysku? 
Postępujemy zawsze według tego samego schematu. Zacznę oczywiście od początku.

Robienie zdjęć.
Jedziemy samochodem po nieznanym kraju. Podziwiam nowe, piękne widoki i od razu sięgamy po aparat żeby zatrzymać je na dłużej. Ale... Czy jest sens robić setne zdjęcie z trasy, gdzie wszystko i tak będzie rozmazane przez prędkość, a kadr bardzo wątpliwej jakości? Nie sądzę. Aparat, nawet ten najlepszy, w porównaniu z naszym okiem jest po prostu amatorem. Pogodziłam się z tym faktem już dawno, więc jeśli nie mam warunków do zrobienia dobrego zdjęcia to albo zrobię jedno pamiątkowe telefonem (być może zdjęcie to z czymś nam się będzie kojarzyć, jest tam coś zabawnego do czego chcemy wrócić i uśmiechnąć się raz jeszcze), albo po prostu odpuszczę. 
Nie czuję potrzeby fotografowania każdego miejsca i każdej sytuacji. Mam wrażenie, że wiele nam wtedy umyka. Nie skupiamy się na chłonięciu danego miejsca i cieszenia się z tego co oferuje. Jeśli mam 5 minut to wolę wykorzystać je na zwyczajne stanie i patrzenie. Zdjęcie zrobię potem. Albo nie. I mówię to ja, która naprawdę uwielbia fotografować i robi to często. Nie chcę jednak by ta potrzeba zdominowała mi wakacje. Po co fotografować coś czego nawet nie miałam czasu podziwiać? Po co robić sobie setne selfie z deską do surfowania zamiast po prostu wskoczyć do wody i korzystać ile się da? (o tym niedługo!!!)
Z drugiej strony lubię mieć czas na dobre sfotografowanie wybranego obiektu. Widzę górę na horyzoncie i nie mogę wyjść z podziwu... cieszę się gdy mam mnóstwo czasu by móc znaleźć dobry kadr, poczekać aż chmura zakryje szczyt, a światło idealnie zagra na zboczach.

Tak jak wspomniałam wyżej, zaczęliśmy myśleć podczas naciskania spustu. Nie wiem czy to są mądre myśli, ale grunt, że są - oznacza to, że robimy zdjęcia świadomie, a przynajmniej większość z nich. Przymierzamy, kadrujemy, ustawiamy się i jak już jesteśmy gotowi to pstrykamy. Upewniamy się, że na wyświetlaczu jest to czego nam trzeba, robimy jeszcze jedno zdjęcie, tym razem obejmując trochę więcej krajobrazu (to takie praktyczne podejście - jest potem z czego "docinać" w razie czego) i idziemy dalej. 
Ja zawsze korzystam z trybu manualnego, więc gdy Mateusz przejmuje aparat to się oczywiście zapomina i robi zdjęcia na ustalonych przeze mnie (do innej scenerii) ustawieniach migawki i przesłony i czasem trzeba każdy kadr powtórzyć ;). Zdarza się.

Najczęściej do robienia zdjęć używamy aparatu. Bardzo rzadko fotografujemy telefonem - jakość z lustrzanki jest nieporównywalna, ale to wszystko zależy od naszego sprzętu i potrzeb. Do małych zdjęć nie potrzeba wysokiej rozdzielczości, ale gdy tworzymy fotoksiążkę to każdy piksel jest na wagę złota. 

Poza tym aparat i obiektywy dają mi więcej możliwości, a ja jestem z tych, których się nie ogranicza jakimiś automatycznymi ustawieniami (nikt mi nie będzie mówił jak mam żyć:)).  
Niewiele jest tu czy na Instagramie zdjęć, które wykonałam komórką. 

To myślenie nad zdjęciami bardzo nam pomogło. Nie mamy już tak dużo bezsensownych powtórzeń, czy zdjęć byle czego.

Selekcja.
Tak, to jest najmniej przyjemna rzecz. Robię to głównie ja (Mateusz ma o wiele mniej cierpliwości w tej kwestii plus wszystkie fotki są na moim komputerze i ja, człowiek z natręctwami, bardziej się przejmuję stanem moich folderów:)), najczęściej w dwóch turach. Pierwsza jest całkiem prosta - przeglądam wszystko od początku i usuwam niewypały. Zdjęcia nieostre, za ciemne, przepalone, wyjątkowo nieudane czy bezsensowne. I już mamy przynajmniej jedna trzecią zdjęć mniej. 
Potem przychodzi druga tura i tu już potrzebuję pomocy Mateusza. Wybieramy, które kadry danego miejsca są warte uwagi, zostawiamy kilka różnych, a resztę usuwamy. I mamy już całkiem sensowną liczbę zdjęć do ostatniego etapu, czyli...

Wybieranie zdjęć do albumu.
To już jest sprawa bardzo indywidualna. Wybór zdjęć zależy od tego jaką historię chcemy opowiedzieć, jakie kadry lubimy, co jest dla nas ważne i jakie wspomnienia chcemy zachować. Nie ma tu żadnej dobrej rady - wybrać należy to co nam się podoba i już :) 

My wybieramy bardzo dużo zdjęć, zazwyczaj kilka kadrów z jednego miejsca/wydarzenia. Lubimy robić "zestawy", które oddadzą dobrze atmosferę czy urok miejsca:
Ale trochę wybiegam w przód. Bo zanim zaczniemy układać fotoksiążkę zdjęcia należy przygotować.

Obróbka zdjęć.
Wiem, nie każdy ma odpowiedni program czy umiejętności. Ja mam na punkcie obróbki bzika. Od kilkunastu lat bawię się w obróbkę w Photoshopie i sprawia mi to niesamowitą przyjemność. Mówię tu o takiej zabawie na poziomie pikseli :) I nie mówię wcale o żadnych fotomontażach czy oszukiwaniu. Ja po prostu uwielbiam dopieszczać zdjęcia, tworzyć na nich wymarzony klimat operując światłem i cieniem, kolorami i nasyceniem. To czasochłonna i dość męcząca praca, moje oczy, palce i kręgosłup bardzo się buntują, ale mój wewnętrzny esteta krzyczy, że zawsze można zrobić to lepiej. Więc siedzę i robię :).
Mateusz zaś korzysta z Lightrooma, który jest również świetną opcją by dobrze przygotować zdjęcia. Jest tam wszystko to czego potrzeba by upiększyć i poprawić zdjęcie. 

Najczęściej obróbką zajmujemy się wspólnie, ale trochę się rządzę... Bo mam wizję i wszystko musi do siebie pasować, więc ja wybieram, które zdjęcia kto zrobi i jak je zrobi.. Biedny chłopak! :) Ale efekt końcowy mu się podoba, więc znosi to dzielnie.
Teraz wyjątkowo zdjęcia z Portugalii przygotowuję sama, bo Mateusz miał chwilowy brak komputera. Cóż, nie narzekam.

Na czym polega nasza obróbka? Tak jak Wam pisałam, aparat to nie nasze oko niestety, jest on po prostu słabszy. W kwestii światła, kolorów, jakości. 
Idziemy przez gęsty, zielony las, oświetlony złotymi promieniami słońca, nad koronami widzimy błękitne niebo, pod nogami brązowe szyszki, wyciągamy aparat, robimy zdjęcia a tam... wszystko zielone. I to brzydkozielone. Nieba nie ma, przepalone. Szyszki i pnie drzew przybrały nieciekawy odcień. Nici z kontrastu. Nici z głębokich kolorów. Nici z klimatu. 
Wiadomo, nie zawsze jest aż tak źle, ale najczęściej nigdy nie jest tak pięknie jak w rzeczywistości. Pięknie jak w naszych głowach i wspomnieniach! Tego się nie da oszukać, więc jeśli obrobimy zdjęcie tak jak nam podpowiada wyobraźnia, to znaczy że zrobiliśmy wszystko jak należy. Chcecie przykład?

Wyspa Skye i droga na nią to dla nas pustkowie, niskie chmury, wiatr, deszcz, przydymione kolory ziemi. Tak było i już. Ale sprzęt niekiedy nam po prostu wszystko pozamieniał! 
Powiększcie oba zdjęcia - na tym bez obróbki wiadukt ma zielonkawy odcień, niebo lekko się przepaliło, chociaż nad nami wisiały ciemne, ciężkie chmury, a góry spowite były we mgle. Automatyczny dobór przesłony zdecydował, że te chmury były za ciemne i postanowił je rozjaśnić. Balans kolorów też nie zawsze radzi sobie jak należy. Kolory się spłaszczyły, brakuje trójwymiaru i kontrastu. W rzeczywistości było tam mrocznie, mokro i klimatycznie. I chciałam oddać to na zdjęciu.


Obróbka w tym momencie nie jest odkształcaniem rzeczywistości tylko powrotem do niej. Nadawaniem fotografii odpowiedniego klimatu!
Być może zauroczeni tym miejscem nadaliśmy mu w naszych głowach wyjątkowo romantycznego klimatu. Przeniesienie tego romantyzmu na zdjęcia jest moim zdaniem bardzo pożądane. Bo my właśnie tak pamiętamy tę wyspę! I oglądając zdjęcia chcę widzieć to co czuję, to co pamiętam. Czy udaje mi się jasno przekazać swoje myśli? :) To jest właśnie nasz sposób na oddanie tego nieuchwytnego klimatu, atmosfery, zapachu, dźwięku. 

Układanie fotoksiążki.
Znaleźliśmy w sieci sklep (klik!), który oferuje drukowanie fotoksiążek i pozwala samodzielnie skomponować ją od zera. Można skorzystać z gotowych szablonów, czego my akurat nie robimy. Wybieramy czystą i pustą książkę i zaczynamy zabawę. Pierwsza fotoksiążka zajęła nam o wiele więcej czasu - dopiero poznawaliśmy program i jego możliwości, oraz tworzyliśmy swoje własne układy, mierząc odstępy, wielkości itd. Teraz korzystamy z naszego własnego szablonu, dzięki temu każdy album ma ten sam styl. 
Lubimy prostotę i minimalizm. Nie dodajemy żadnych dodatków, ramek, obrazków - tylko same zdjęcia. 
Najpierw tworzymy zestawy, staramy się by za jednym razem widoczne były tylko kadry ze sobą powiązane (czyli na obu stronach, po otworzeniu książki). Nie muszą to być zdjęcia wykonane w tym samym miejscu, ale mające wspólną tematykę, styl, klimat i kolory. Lubię jak kolory ze sobą grają. To dla mnie wyjątkowo satysfakcjonujące! :)

Po wykonaniu takich stron bierzemy się za ustalanie kolejności. Staramy się trzymać chronologii, ale nie jest to kluczowe. W Portugalii dwa razy zwiedzaliśmy Lizbonę - na początku i na końcu naszego urlopu, ale zdjęcia z każdego dnia będą w jednym miejscu, na początku albumu. 

Po drodze często coś poprawimy, zmieniamy, dodajemy czy usuwamy i gdy już jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani klikamy "do koszyka"! Nie trzeba projektu albumu robić za jednym zamachem. System zapisuje nasze szkice i możemy robić to na raty. Na koniec pozostaje wybór okładki, dodanie podpisu i wstawienie czegoś adekwatnego w miniaturowej formie na tył. 

Zdjęcia z Portugalii są już prawie gotowe. Zostało mi, w porównaniu z tym co już zrobiłam, niewiele do obrobienia. Myślę, że niedługi pojawi się nowy post :) Jest co opowiadać!

Ciekawa jestem czy sami prowadzicie albumy i jaka ich forma najbardziej do Was przemawia! Stworzenie takich pamiątek to dość pracochłonna czynność i wcale nie dziwię się, że można nie mieć do tego głowy. Ale wierzcie mi - warto! :) 

Pozdrawiam Was serdecznie,
Marzena

piątek, 23 sierpnia 2019

Lain'amouree

Naprawdę długo myślałam nad odpowiednim wstępem do tego posta, ale żadne, nawet najbardziej wymyślne słowa, nie oddadzą mojej ekscytacji bardziej niż "O rany! Patrzcie co trafiło w moje ręce!".

O rany! Patrzcie co trafiło w moje ręce! 

Dwa dni temu zapukał do moich drzwi kurier, tym razem o dziwo nie przekazując mi zamówionych produktów do remontu, który obecnie przeprowadzamy na poddaszu, ale papierową torbę z przeuroczym logo przedstawiającym puchatą owcę! Taki obrazek może oznaczać tylko jedno... 

Wiedziałam, że taka paczucha do mnie zmierza. Zajęta swoimi sprawami starałam się nie myśleć o niej zbyt często, bo wtedy (jak same dobrze wiecie) dłuży się niesamowicie. I nagle jest! Przyznam, że nie otworzyłam jej od razu :) Lubię usiąść na spokojnie, mieć dobre światło i odpowiednio dużo czasu by niespiesznie cieszyć się każdym detalem! Zwłaszcza, że ta paczka była naprawdę wyjątkowa.

Gdzieś tam na zachód od Polski, w pięknej Francji, znajduje się sklepik prosto z moich marzeń! Prowadzi go przemiła farbiarka, która zdecydowanie jest moją dziewiarską bratnią duszą - jej wełniany świat składa się ze wszystkiego co puchate, słodkie i romantyczne :) Od kolorów, przez bazy i projekty, które dzierga. Więc gdy zobaczyłam, że w "skrzynce" mam nieprzeczytaną wiadomość od Lain'amouree (klik!) to odrobinę zwariowałam! 
Obserwuję profil Pauline (klik!) od długiego czasu, regularnie ciesząc oczy i moją różową duszę jej zdjęciami czy produktami, i przyznam się, że sama planowałam (nieśmiało) odezwać się do niej z pytaniem o współpracę... Naprawdę czuję się zaszczycona!

Ale dobra, już pokazuję! Zawartość jest absolutnie cudowna! Myślę, że moje własne wnętrze wygląda mniej więcej tak samo:

Oficjalnie ten woreczek na robótkę staje się moim ulubieńcem! Leśne zwierzęta w otoczeniu kwiatów i motków? A to wszystko w moich ulubionych kolorach. No proszę Was! Co za słodycz!

 

Wybrałam dwie bazy, które połączę w jednym projekcie. Pauline zaproponowała mi jej nową, bardzo puchatą bazę - to połączenie wełny z alpaki Suri oraz jedwabiu (25%). Póki co tylko dwie bazy z włoskiem są tolerowane przez moją skórę - do ukochanej Anatolii dołącza właśnie Néphélées! Ma zupełnie inną inny rodzaj włoska, jest on dłuższy i bardziej wyczuwalny. Włóczka posiada delikatne "pętelki", co jest efektem specyficznego skręcenia nitek, całość jest bardzo kudłata i puszysta. 

Druga baza to Aphrodite, która składem niewiele różni się od Chmurkowego Alpacino (czyli jest to obłędnie miękki, luksusowy precel!). Oba motki są w tym samym kolorze, który nazywa się De la tendresse en boutons.
 

Myślę, że to zdjęcie idealnie oddaje moje zdanie na ich temat:D

Mniej więcej to cały czas robię z tymi motkami... noszę, oglądam, rozwijam, miziam i tulę. 

Czyż z takiej współpracy (i takich motków!) nie powinien powstać najbardziej przytulny i słodki sweter ever?

Wybór koloru był trudny i łatwy jednocześnie... wiedziałam, że od Lain'amouree muszę mieć coś różowego. Rzecz w tym, że w palecie było kilka pudrowych odcieni i zajęło mi kilka dni by się upewnić, który z nich umili mi życie.

Na drutach rośnie projekt z włóczki od Baah Yarns - na facebooku czy instagramie możecie zobaczyć postępy - więc mam odpowiednio dużo czasu by na spokojnie zaplanować ten projekt, zrobić próbki i zwyczajnie nacieszyć się motkami w preclach. 

Myślę, że zafundowałam Wam dziś tyle cukru, że powinniście nie słodzić dziś herbaty. Tak dla równowagi!

Miłego wieczoru!

Fellow Traveller - test!

Wzór na mój nowy projekt Fellow Traveller (klik!) jest już gotowy i bardzo zależy mu na trafieniu w Wasze zdolne ręce :) Więc jeśli macie ochotę zapakować się tej jesieni w coś uroczego i przytulnego, to zapraszam do testu.
 

Proszę przeczytajcie poniższe informacje - znajdziecie tam detale dotyczące projektu i potrzebnych materiałów, sposobu zgłaszania oraz ogólne zasady testowania. Dziękuję Wam ogromnie i czekam na kontakt! :)
  1. Początek testu: 26.08.2019
  2. Koniec testu: 4.10.2019
  3. Dostępne rozmiary: 88 (94, 100, 108) [116, 124, 130] cm, sugerowany luz: 8 cm
  4. Wełna: Chmurka Alpacino DK lub jakakolwiek włóczka grubości DK, około 1060 (1125, 1215, 1305) [1415, 1530, 1640] metrów.
Fellow Traveller to prosty i naprawdę szybko rosnący projekt! Jest bardzo intuicyjny i łatwy do zapamiętania. Zdecydowanie nadaje się dla początkujących testerów. Pamiętajcie jednak o tym, że ogranicza nas czas, więc jeśli nie czujecie się na siłach, proszę poczekajcie na gotowy wzór.

Test prowadzony jest po angielsku – wzór oraz cała komunikacja odbywa się w tym języku (testerki pochodzą najczęściej z różnych stron świata).

Do komunikacji używam grupy na Facebooku, możemy wtedy łatwo i wygodnie pomagać sobie nawzajem, udostępniać postępy, motywować i rozwiązywać problemy. Jeśli nie posiadasz konta, nadal możesz wziąć udział w teście. Proszę, poinformuj mnie o tym :)

Bardzo Was proszę o zgłaszanie się wyłącznie na adres mailowy: welnianemysli@gmail.com. Nie chciałabym pominąć żadnego zgłoszenia i móc łatwo Wam wszystkim odpowiedzieć.

Jeśli macie jakieś pytania, piszcie śmiało! 
Miłego dnia Wam życzę!
Marzena

niedziela, 18 sierpnia 2019

Fellow Traveller

Pisałam Wam, że mam całą długą listę tematów na nowe posty, a tu on ponad dziesięciu dni cisza! Kolejny post jaki miałam ochotę wstawić to ten o nowym, gotowym projekcie, który jeszcze przed Portugalią zszedł z moich drutów. Rzecz w tym, że trzeba go było najpierw odpowiednio obfotografować, co też uczyniliśmy w poprzedni weekend. Gotowe zdjęcia tylko czekały aż skreślę parę słów, ale po drodze miał miejsce niegroźny, ale dość nieprzyjemny zabieg, który wyłączył mi dobre samopoczucie na długi weekend. Osłabienie powoli odchodzi w zapomnienie, a ja w końcu mogę z jasnym umysłem i odpowiednią dawką energii siąść przed klawiaturą.

Za ten sweter zabrałam się z wielką ochotą - to był mój pierwszy projekt w "nowej" pracy! :) Jak wiecie, zostawiłam sobie na tę okazję trochę motków z Chmurki, by ułatwić sobie start i mieć coś pod ręką. Całe szczęście, że pomysł na ten projekt przyszedł błyskawicznie, jeszcze zanim zdążyłam zamknąć pracownię i sprzedać cały sprzęt! Bo żadne próbki nie spełniały moich oczekiwań... ja po prostu wiedziałam, że ten sweter musi, po prostu musi, powstać z szarego Alpacino DK. Nie było mowy o kompromisach, zmianach, szukaniu zastępnika. Miałam sześć motków grubszej alpaki w kolorze Pale Meadow, w bardzo jasnym, dosłownie muśniętym kremem, kolorze, więc nie wahałam się ani chwili i wrzuciłam po raz ostatni motki do garnka, przemieniając tę bladą łąkę na szarego wilka. Najbardziej satysfakcjonujące dzierganie jest wtedy gdy wzór, kolor i włóczka współgrają idealnie i tworzą dokładny obraz tego co masz w głowie, prawda?

Moim głównym celem było stworzenie wełnianej "bluzy". Sporo podróżujemy (i wcale nie mówię tylko o tych dalekich wyprawach), chodzimy po lasach, plażach, górach, i uwielbiam wtedy założyć pod kurtkę coś ciepłego i wygodnego - taką rolę pełnią u mnie od dawna Trevor i Cosy Wifey. Na intensywne wędrówki wolę ubierać ubrania trekkingowe, ale na błądzenie po lasach, zwiedzanie i cieszenie się przyrodą wybieram właśnie te komfortowe, luźne (litera A) wełniane swetry. Takie projekty zużywam bezlitośnie! I bardzo dobrze, wszak po to właśnie powstały :) By otulały na jesiennym spacerze, chroniły przed wiatrem i zimnem, towarzyszyły nam w domu, na urlopie, w pracy, przy ognisku, w ogrodzie. Wszędzie tam gdzie chcemy czuć się komfortowo. 

Takie projekty powinny być przede wszystkim proste w formie, posiadać odpowiedni luz, tak by nie opinały ciała, ale jednocześnie mieściły się pod płaszczem czy kurtką. Zakrywać nadgarstki, plecki i brzuszki, chronić szyję niezbyt głębokim dekoltem, grzać i otulać miękkością. Tak, to jest właśnie mój idealny sweter towarzyszący. 

Długo myślałam nam nazwą, ale chyba żadne wyszukane słowo nie odda tak dobrze jego istoty i charakteru, jak "Fellow Traveller" (towarzysz podróży). Gdziekolwiek idziesz, bierz go ze sobą! :)
 

Bo widzicie, rzecz w tym, że on nadaje się do podróży nawet wtedy, gdy jeszcze nie jest gotowy! Fellow Traveller to idealny projektem do dziergania "w drodze" - wzór jest prosty i łatwy do zapamiętania. Można rozmawiać z przyjaciółmi, oglądać widoki za oknem czy czytać książkę w pociągu i jednocześnie przekładać oczka. I jak dobrze pójdzie to jeden urlop w zupełności wystarczy by mieć gotowy sweter.





Już nie mogę się doczekać aż zabiorę go na jesienne zbieranie grzybów czy wyprawę wgłąb puszczy!

Nie byłabym sobą gdybym do tej wygodnej, wełnianej bluzy nie dodała czegoś uroczego... Ciepło i komfort jak najbardziej może iść w parze ze słodkością.
 

Mankiety rękawów otoczone są drobnymi bąbelkami. Ten sam motyw znajduje się wokół szyi.


Fellow Traveller dziergany jest od dołu, tak by półpatentowy wzór układał się w odpowiedni sposób. Początkowo luźny, by nie opinał bioder i brzucha, powoli zwęża się i tworzy literę A. Rękawy są długie, sięgające za nadgarstek. U mnie to bardzo pożądana rzecz, lubię w nich chować dłonie podczas jesiennych wędrówek, gdy na rękawiczki jeszcze ciut za wcześnie. 

Ubieranie swetra w ciepły, letni poranek było dość szalonym pomysłem, ale na szczęście udało nam się znaleźć szybko idealne miejsce. Wśród gęstych różanych krzewów zdjęcia robiły się niemalże same! Nie było potrzeby powtarzania, przechodzenia, zmieniania kadru, kombinowania, wiec dość szybko mogłam zdjąć z siebie grubą alpakę i odetchnąć. 
To było zdecydowanie najpiękniej pachnące miejsce w jakim mieliśmy kiedykolwiek okazję robić sesję zdjęciową! Uwielbiam zapach róż!

Półpatent, podobnie jak warkocze, na Alpacino DK wyglądają po prostu cudnie! "Żeberka" są wypukłe, obłe i sprężyste, trójwymiar spotęgowany jest delikatnym błyskiem jedwabiu, a całość jest lekka i nie przytłaczająca. Równie dobrze sprawdzi się w tym wzorze błyszczący, gładki merynos. 
Wzór na Fellow Traveller będzie gotowy w tym tygodniu, wtedy też pojawi się osobny post dotyczący testów - proszę poczekajcie ze zgłaszaniem do tego dnia, tak by nic mi nie umknęło:) Podam Wam wtedy wszystkie istotne informacje dotyczące rozmiarów, potrzebnych materiałów itp. 

Tymczasem wracam do pracy nad kolejnym projektem. Zaliczyłam dziś prucie, więc wypadałoby trochę przyspieszyć by nadrobić straty, prawda? 

Pozdrawiam Was ciepło!
Marzena

środa, 7 sierpnia 2019

Ulubione: kosmetyki do pielęgnacji

Mam całą długą listę pomysłów na nowe posty! Od połowy lipca byliśmy na urlopie, a zaraz po powrocie wpadliśmy w festwiwalowy szał (festiwal filmowy Nowe Horyzonty, kto był?:)), więc dopiero teraz mogę zacząć na spokojnie bawić się w pisanie. Lista ta zawiera nie tylko posty dziewiarskie czy szyciowe! Dziś na przykład chciałabym Wam opowiedzieć o kosmetykach. Mimo że w historii mojego bloga taki temat pojawił się tylko jeden jedyny raz, to tak się składa, że używam co nie co, myję się (wybaczcie mi ten humor - rano jest, kawa jeszcze nie zaczęła działać!:)), dbam o skórę, włosy, cerę i mam w tej kwestii trochę przemyśleń, mam listę ulubionych kosmetyków, które z przyjemnością mogę Wam polecić, mam ochotę na dyskusję i usłyszenie Waszej opinii czy poznanie Waszych kosmetycznych propozycji.

Nie mając większej wiedzy na temat składów, jakości i ogólnie tego co jest dostępne na rynku, bardzo często wybieram produkty, które ktoś mi po prostu poleci. Gdy chcę kupić nowy kosmetyk pytam lub szukam propozycji na blogach, które lubię. Wybór w sklepach jest tak wielki, że nie potrafię samodzielnie wytypować kandydatów. I w zasadzie niespecjalnie chce mi się w to za bardzo wgłębiać. Dopóki nie sprawdzę na własnej skórze to nie wiem czy warto zainwestować w coś pieniądze. Popularne i bardzo chwalone produkty potrafiły bardzo mnie rozczarować i oczywiście w drugą stronę. Zakładam więc, że każdy kosmetyk ma mniej więcej takie same szanse by mi się spodobać, więc po prostu szukam punktu zaczepiania, czyli zbieram kilka nazw produktów z blogów i zamawiam to co mi najbardziej odpowiada z opisu. 
Właśnie dlatego postanowiłam napisać Wam tego posta! Być może postępujecie tak jak ja i taka lista po prostu ułatwi Wam odrobinę życie. Ja bardzo polegam na takich wpisach - głównie podglądam w tym temacie Magiczny Domek i Make Life Easier.

Mając już prawie 28 lat mam udało mi się stworzyć swoją listę ulubieńców. Wypracowałam swoje minimum, którego potrzebuję do codziennej pielęgnacji i rzadko kiedy je przekraczam. Cieszę się, że udało mi się znaleźć kosmetyki, które akceptuję w pełni i dobrze działają na moją skórę czy włosy.

Pielęgnacja dłoni i ust.
Zacznę od produktów, które towarzyszą mi najdłużej! O cerę zaczęłam dbać sumiennie kilka lat temu, ale ręce i usta otrzymują swoją dawkę nawilżenia już od bardzo dawna. Te produkty zużywam bardzo szybko! Mam zawsze kilka opakowań, bym nie musiała ich szukać po domu ani wyjmować z torebki. Używam już w zasadzie tylko kremów do rąk Yope.
 
Te duże, półlitrowe butelki mają zostać zastąpione mniejszymi, co trochę mnie smuci. Pojemność 500 ml to akurat na moje potrzeby.
Yope tworzy wyłącznie kosmetyki naturalne. Lubię ich ciekawe, ale nieintensywne zapachy i konsystencję balsamów. Chyba nie mam ulubieńca - obecnie skończyłam figę i z przyjemnością przeniosłam się na wanilię. Miałam również kwiat lipy, który pachnie przepięknie! A do torebki wrzucam zieloną herbatę z miętą. Nie ma to wpływu na jakość kosmetyków, ale lubię ich również za te urocze zwierzątka na opakowaniach:)

Jeśli chodzi o pielęgnację ust, to zawsze mam przynajmniej dwie pomadki, które ciągle gubię, oraz krem bambino, który zawsze czeka w pogotowiu na biurku. Stosuję losowe marki, na zdjęciu akurat waniliowa pomadka z Yves Rocher.
Czy naprawdę potrzebuję ciągłej pielęgnacji ust? Zdecydowanie nie. Nie mam z nimi żadnego problemu, po prostu lubię to robić. Tak samo jak kremować ręce:)

Pielęgnacja ciała.
Od wielu lat stosowałam losowo wybrane żele pod prysznic i nigdy specjalnie nie pałałam miłością do żadnej konkretnej marki czy zapachu. Jednak od ponad roku używam wyłącznie jednego produktu i tak już zostanie. Żel od Yope kupił mnie zapachem kokosa, naturalnym składem i przyjemną konsystencją. Ale głównie tym kokosem. Naprawdę lubię kokosa.

Tak bardzo, że bez wahania zrezygnowałam z poprzedniego ulubionego masła do ciała (Yves Rocher) gdy tylko pojawiło się masło z tej samej serii co żel. Kokos i sól morska. O rany! Konsystencja i zapach mnie po prostu powala. 
Nie lubię smarować ciała mleczkiem czy balsamem. Zawsze wybieram tylko gęste masła. Nie mam problemu z ich aplikacją, a działanie nawilżające jest o wiele lepsze niż w przypadku tych pierwszych.
Mimo że mam skórę naczynkową (nie tylko na twarzy) to nigdy nie kupowałam produktów dedykowanych temu typowi skóry. Cóż, nie wierzę w cuda i wiem, że przez skórę, kremem czy peelingiem, nie usunie się defektów podskórnych (popękanych naczyń krwionośnych czy cellulitu/tłuszczyku), więc skupiam się wyłącznie na dobrym nawilżeniu. Rozumiem, że niektóre produktu mogą zapobiegać pękaniu naczyń, zmniejszać zaczerwienienie, ale ja pajączki po prostu mam od dziecka. Towarzyszą mi całe życie, ale nie pojawia się ich więcej, więc nie martwię się jaki peeling wybrać, by nie pogorszyć sprawy. Przy okazji wspomnę, że zrobienie sobie siniaka jest u mnie tak naturalne jak oddychanie. Wystarczy mnie dotknąć, a na drugi dzień już jestem fioletowa :)

Peeling
Przyznam, że nie wyrobiłam sobie jeszcze zwyczaju regularnego peelingowania. Zapominam o tym głównie jesienią czy zimą, ale latem staram się to robić dość często. Nie mam konkretnego faworyta, ale wiem czego na pewno nie lubię. Nie toleruję żadnego peelingu, który po fakcie pozostawia warstwę na skórze! Nie mogę wyjść z podziwu, że uznaje się to za zaletę - "nasz produkt pozostawia delikatną, nawilżającą warstwę i nie ma potrzeby nakładania balsamu". I już wiem, że nie kupię tego produktu. Warstwa ta jest dla mnie tłusta niczym wosk. Nie ma nic wspólnego z delikatną, początkową lepkością masła do ciała. Mam wrażenie, że skóra jest napięta, a po peelingu wcale nie czuję się "oczyszczona", tylko... brudna. Więc myję się raz jeszcze! Ciągle się zastanawiam, czy tylko mi odbija na tym punkcie :)

Miałam dwa razy naprawdę fajny cukrowy peeling o zapachu limonki, z firmy Organic Therapy, ale niestety firma ta chyba przestała istnieć i nie da się go już kupić. Próbowałam kilku różnych marek, niektóre zamiast tłustej warstwy zostawiały dodatkowo pomarańczowy kolor, ostatecznie całkiem odpowiadał mi śliwkowy z Ministerstwa dobrego mydła, ale kilka dni temu przyszła do mnie paczka z dwoma produktami firmy Miya i jestem wyjątkowo zadowolona! W końcu!

Ten po prawej, w czerwonym pojemniczki, to peeling do ciała z czerwoną glinką. Posiada drobne, ale skuteczne drobinki soli i cukru. Może na pierwszy rzut oka nie wygląda na mocny, ale naprawdę robi swoje. I pachnie obłędnie słodkimi owocami!
Ten w waniliowym pudełku to peeling do całego ciała, również do twarzy. Ja kupiłam go właśnie w tym celu. Przeczytałam o nim na blogu Kasi Tusk i zgadzam się z jej opinią, że w ogóle go nie ubywa. Co prawda nie stosuję go długo, ale na dobry peeling twarzy potrzeba dosłownie odrobinę. Lubię peelingi do twarzy z nierozpuszczalnymi drobinkami (ale są również kryształki cukru). To chyba najmocniejszy produkt do twarzy jaki miałam, ale nadal w granicach normy. Polecam również peeling od Make Me Bio (Almond Scrub). Jest to proszek, który należy rozrobić z odrobiną wody by uzyskać pastę. Bardzo niepozornie wyglądającą pastę! To bardzo skuteczny i intensywny peeling. Jeden z lepszych jakie miałam. 

Pielęgnacja skóry twarz.
W ostatnim czasie o skórę twarzy dbam w sposób szczególny. Dlatego właśnie regularnie używam peelingu. Ale to oczywiście nie wszystko.
Niestety mam cerę problematyczną. Jeszcze kilka lat temu miałam wyłącznie problem z naczynkami. Rumienię się odkąd pamiętam, pajączki na policzkach posiadam od najmłodszych lat. Są i już. Nie jest to dla mnie wielki problem, nie przejmuję się takimi rzeczami zbytnio. Prawie cztery lata temu, przez spory i gwałtowny problem z hormonami, moja twarz (i nie tylko) zmagała się z wyjątkowo silnym i uciążliwym trądzikiem. Od razu zaczęłam działać, nie skupiając się wyłącznie na leczeniu przyczyny, ale również objawów. Za 8 miesięcy miał odbyć się nasz ślub, a ja nie potrafiłam znaleźć zdrowego miejsca na swojej twarzy... Nie poddając się wyjątkowo ciężkim i przygnębiającym myślom, zaczęłam nieprzyjemny proces leczenia - stosowałam silny lek naskórny, który między innymi agresywnie złuszczał naskórek. W efekcie oprócz trądziku miałam na twarzy wielką czerwoną plamę, suchą i wrażliwą na wszystkie bodźce skórę, ale ostatecznie w dniu naszego ślubu nie miałam ani jednej krostki! 
Lek ten działał mocno i szybko, co wiązało się z powstawaniem przebarwień. Ale te, na szczęście, łatwo mogłam zakryć nawet delikatną warstwą podkładu. I w zasadzie tylko dlatego użyłam go w tym dniu.

Dziś mam tych przebarwień już naprawdę niewiele, zostało tylko kilka małych blizn po tym incydencie, ale chyba zmieniło to moją cerę, bo teraz zdecydowanie należy do kategorii "tłusta i problematyczna". Gdy dobrze o nią dbam, jest w miarę gładka i matowa. Ale wiele kremów, nawet tych lekkich, od razu zapycha mi pory i powoduje pojawienie się wyprysków. Musiałam więc mocno skupić się na tym temacie. 

Wypróbowałam wiele kremów, część z nich musiałam odrzucić już po pierwszym użyciu. Nawet te, które powstały właśnie do pielęgnacji skóry tłustej! Na szczęście udało mi się trafić na krem, który moja szalona skóra toleruje i chyba będzie to wieloletnia przyjaźń. Nie chce mi się znowu eksperymentować.

Mowa o tym pośrodku oczywiście, firmy Organique. Dobrze nawilża i jednocześnie radzi sobie naprawdę nieźle z moją skórą. Bardzo wydajny, praktycznie bezzapachowy. Zaczęłam właśnie drugie opakowanie. 
Ten po lewej to krem jaki dostałam w gratisie do zamówienia (Clinique Dramatically Different Moisturizing Cream). To mocno nawilżający krem, bardzo gęsty i raczej "tłusty". Dlaczego się tu znalazł? Po powrocie z wakacji miałam dość mocno spieczony nos od słońca. Skóra była szorstka, pomarszczona i mało estetyczna. I wystarczyły dwa dni by ten maluch zrobił z tym porządek. Cudownie wygładził i zmiękczył naskórek. Ja mogę używać go niestety wyłącznie punktowo, ale może znajdzie się tu ktoś z wielką potrzebą nawilżenia cery:)
I krem pod oczy. Używam regularnie, bo kiedyś trzeba zacząć. Chyba jako jedyny spośród kremów, które miałam okazję używać, faktycznie dał widoczne rezultaty. Będę się go trzymać. 

Oprócz kremów i peelingu używam również toników. Głównie dlatego, że mam skórę tłustą.

Nie mam żadnego faworyta. Głównie używam toników i płynów do oczyszczania porów i redukowania ilości sebum. Niestety po intensywnym wysiłku fizycznym mam za każdym razem dwudniowe zmaganie z krostkami, dlatego kluczowe jest przemywanie nim twarzy przed i po treningu. I oczywiście każdego dnia rano i wieczorem. Nie ma ich na zdjęciu, ale używam również żeli antybakteryjnych do mycia twarzy. No robię co mogę :)
Miałam dość mocny tonik z Tołpy, ale teraz przerzuciłam się na tańszy z Ziaji. Też działa. 

Hydrolatów używam rzadko, ale jednak... głównie do okazjonalnego zmywania tuszu do rzęs czy korektora pod oczami, jak już mam jakieś wyjście i zdecyduje się je nałożyć. Ten po lewej, z Ministerstwa Dobrego Mydła, ma ziołowy zapach i lubię go czasem nałożyć po peelingu. Daje przyjemnie uczucie świeżości. Kiedyś używałabym ich jak tonika, ale cóż, moja skóra potrzebuje bardziej agresywnego oczyszczania.

Opalanie.
Z roku na rok co raz bardziej martwi mnie wystawianie skóry na słońce. Oczywiście opalam się, ale robię to z głową i bardzo często nakładam krem z filtrem. Do ciała wybieram trzydziestkę, a na twarz zawsze przynajmniej filtr 50. W tym roku zdecydowałam się na wyższą półkę cenową - oba te kremy są mieszanką filtrów chemicznych i mineralnych.
Ten niewielki sztyft La Roche-Posay kupiliśmy w Portugalii. Podczas nauki surfingu spędzaliśmy w wodzie kilka godzin, więc tradycyjny krem dość szybko znikał, a my piekliśmy sobie twarz, dłonie i stopy. Moim zdaniem przypomina on wosk, który po nałożeniu mocno trzyma się skóry. Woda raczej po nim ścieka niż zabiera ze sobą. Różnica była znacząca. I nakładanie o wiele przyjemniejsze!

Włosy.
Cóż, w tym temacie nie ma żadnych zmian. Jeśli chcecie poczytać co mam na ten temat do powiedzenia, to zapraszam do posta sprzed ponad 4 lat - klik! Ciągle aktualne:) 
Teraz używam szamponu, odżywki i maski na zmianę, a po myciu olejku bez spłukiwania, który pojawił się na rynku dopiero po napisaniu tamtego posta. 
 
W kwestii włosów zmieniło się tylko jedno - przy wspomnianej powyżej burzy hormonalnej, przez kilka miesięcy wypadały mi włosy. Na szczęście nie było to bardzo drastyczne, ale widzę, ze nie są już tak gęste jak kiedyś. Ale trzy lata to wystarczający czas by zauważyć napływ nowych włosów! Trochę im zajmie dorównanie pozostałym w kwestii długości, ale poczekam cierpliwie. Nigdzie mi się nie spieszy:)

Malowanie:)
I na koniec moje ogromne zapasy kosmetyków kolorowych! Istne szaleństwo proszę Państwa! Wydałam fortunę.
 
Tak naprawdę kupiłam tylko ten korektor... przed ślubem :) A tusz, o ludzie, dostałam w gratisie przy zakupach w Yves Rocher. To chyba dobrze oddaje moje podejście do malowania.
 
Pisałam Wam już, że na ślub malowałam się sama, bo mocny makijaż to absolutnie nie jest to czego mi potrzeba do szczęścia. Kupiłam cały zestaw dobrych kosmetyków, tylko po to by użyć ich jeden jedyny raz, zakryć swoje plamy po leczeniu (udało się to bez większych szaleństw i mogłam czuć się swobodnie, bez maski), a następnie część sprzedać sąsiadkom. Zostawiłam sobie co nieco na wszelki wypadek i używałam w zasadzie tylko korektora i tuszu. Kiedy? Na kolację z mężem, na imprezę, na przyjęcia czy do sesji zdjęciowej. A na co dzień nie maluję się wcale. I totalnie mi z tym dobrze.

Kiedyś jedna czytelniczka zapytała mnie jak sobie z tym radzę, tak ogólnie. Jakie mam podejście, przemyślenia i jakie są reakcje innych. Cóż, chyba po prostu taka jestem, że mnie to w ogóle nie obchodzi. Nie ma tu żadnej manifestacji, ot po prostu mam to gdzieś:). Naprawdę, nie przejmuję się tym wcale. Jednego dnia po prostu nie nałożyłam makijażu i tak już zostało - co bardzo mnie cieszy. Nie maluję paznokci, nie nakładam samoopalaczy, nie doklejam sobie rzęs (brr! wybaczcie, ale to ostatnie mnie akurat przeraża:))
 
Nie przeszkadza mi to czy Ty się malujesz czy nie, nawet specjalnie o tym nie myślę, chyba, że ktoś naprawdę przesadzi i ciężko to zignorować.
Jednak osobiście uważam za absurd, że malowanie stało się normą do tego stopnia, że brak makijażu traktowany jest jako dziwactwo albo przynajmniej coś godnego uwagi (niekoniecznie pozytywnej). Co więcej - delikatny makijaż stał się symbolem "naturalności", a jego brak niedbaniem o siebie. Tak, dla mnie to absurd. Oczywiście uogólniam, ale musicie wiedzieć, że najmniej zrozumienia w tej kwestii mam od innych kobiet właśnie:). 
Usłyszałam niejeden raz, że nie maluję się tylko dlatego, że nie mam potrzeby i że zobaczę jak będę starsza. Minęło kilka lat, żarty Mateusza pozostawiły już wokół oczu drobne ślady, trądzik zrobił swoje, pajączki jak były tak są, a ja nadal się nie maluję. Myślę, że te "defekty" dla większości są już całkiem poważnym argumentem za nałożeniem podkładu. Rzecz w tym, że w moim przypadku to wcale nie jest kwestia "potrzeby".
Kupując kosmetyki na ślub, Pani z politowaniem patrzyła na moje TYLKO wyregulowane delikatnie brwi i próbowała przekonać mnie, że namalowanie sobie nowych jest konieczne do idealnego ślubnego wizerunku. I wiem, że w jej oczach byłam dziwakiem. Ale dlaczego?
Nie przejmuje się takimi opiniami, ale zawsze ogromnie intryguje mnie powód. Dlaczego kobiety mają się malować? Dlaczego nie możemy mieć naturalnych rumieńców, swoich brwi i paznokci, widocznego pajączka na twarzy, krostki, plamki, cieni pod oczami. No przecież my tak właśnie wyglądamy. Czy się malujemy czy nie, nasza twarz nadal tak właśnie wygląda. I ja postanowiłam się tym nie przejmować, przyjąć tak samo jak przyjmują to mężczyźni. Zająć się spaniem z rana zamiast nakładaniem makijażu, beztroskim pływaniem w morzu bez zamartwiania się o wodoodporność mojego tuszu itd. Wiem, że z pomalowanymi rzęsami moje oko wygląda lepiej, mam jasne rzęsy, ale ja naprawdę się tym nie przejmuję. Niekiedy nakładam na rzęsy hennę, ale jak zejdzie, a ja zapomnę się umówić do kosmetyczki, to trudno. 

Kiedyś byłam świadkiem jak jedna dziewczyna chwaliła drugą za cudowną, piękną cerę. I wpadłam w niemałą konsternację, bo... obie miały na sobie podkład i puder, więc, kurczę, nie wiem, ale wydaje mi się, że trudno to wtedy ocenić :) Absolutnie nie ujmuję jej nic, bo naprawdę wyglądała ładnie, ale akurat ocena stanu cery wydała mi się mało realna w takich warunkach. Napisałam o tym by jeszcze lepiej zobrazować jak malowanie stało się normą, jak postrzega się twarz kobiety (jak kobieta wygląda z makijażem, a nie bez).
 
To moje niemalowanie, jak pisałam, nie jest żadną manifestacją, nie zastanawiam się nad tym jakoś szczególnie. Farbuję przecież włosy, czasem przyciemniam rzęsy albo nakładam korektor pod oczy. 

Skupiam się więc na zdrowiu, pielęgnacji, a nie na ukrywaniu. Próbowałam raz czy dwa ukryć swój szalony półroczny trądzik pod makijażem, poddałam się i postanowiłam myśleć tylko leczeniu. Współczuję wszystkim, którzy zmagają się z nim każdego dnia... I z tym co po sobie pozostawia. Mi makijaż pomógł kilka razy, zakrył raczej plamy potrądzikowe lub zaczerwienienie spowodowane złuszczaniem naskórka, niż same krostki. Wiem, że są sytuacje, kiedy makijaż pozwala nam swobodnie funkcjonować wśród ludzi, taki powód jest dla mnie jak najbardziej zrozumiały. Chociaż mi akurat nie przeszkadzałyby Twoje niedoskonałości :)
 
Jeśli się malujesz i odebrałaś ten ostatni podpunkt wpisu jak krytykę, to wiedz, że absolutnie bez powodu! Ciężko wyrazić swoje myśli i odczucia przez monitor, więc wybaczcie jeśli to tak brzmiało. Po prostu przedstawiłam Wam swój, niemakijażowy, punkt widzenia. Jest mi naprawdę wszystko jedno kto, jak, dlaczego i czy w ogóle się maluje. Ja cenię sobie swoje podejście i grunt byś Ty czuła się ze swoim tak sam.

A teraz czekam na Wasze opinie i przemyślenia! Używaliście kiedyś tych produktów co ja? Może macie jakąś ciekawszą propozycję? Chętnie się dowiem co polecacie i spróbuję czegoś nowego, chociaż kokosowego żelu i masła nie zastąpię niczym innym! Kokosowa faza trwa w najlepsze :)
 
Pozdrawiam Was ciepło!
Marzena