czwartek, 9 sierpnia 2018

Bali. Indonezja.

Zgodnie z planem opowiem Wam dziś o drugiej części naszej podróży do Indonezji. Pierwsza (klik!) była bardzo aktywna, potrzebowaliśmy więc na sam koniec naszego pobytu w Azji południowo-wschodniej, jeszcze kilku dni błogiego lenistwa w raju. 

Planując tę miesięczną podróż wiedzieliśmy, że chcemy spróbować różnych rzeczy - trekkingu, dzikich plaż, zasmakować miejskiego, azjatyckiego życia czy obejrzeć starożytne ruiny. Jednym z marzeń było spędzenie kilku dni na prywatnej plaży, w urokliwym hoteliku, z dala od świata, zaserwowanie sobie odrobiny luksusu... Gdzieś gdzie będzie można odpocząć, poczuć się trochę rozpieszczonym. Czyli coś idealnego na zakończenie wakacji.

Długo szukałam tego miejsca! Wiecie, niełatwo mnie zadowolić :) Wykluczyłam więc wszystkie popularne kurorty, wielkie resorty i zostało niewiele, biorąc pod uwagę fakt, że ograniczaliśmy się ostatecznie do wybrzeża wyspy Bali. Poza tym czytałam i oglądałam blogi ludzi, którzy tę część Indonezji zwiedzili i większość z nich nie wyrażała się pozytywnie o jakości plaż czy wody. Mieli różne powody: plaże są tam w dużej mierze wulkaniczne (czarny piasek), odpływy odsłaniają roślinność, wszędzie tłok i śmieci, bezdomne psiaki, ogólnie - bez szału! Oczywiście są wyjątki... i udało nam się jeden odnaleźć! 

Żeby się dostać do naszego raju, musieliśmy, tak jak pisałam w poprzednim poście (klik!), dostać się na prom z Jawy do Bali. Z unoszącą się za nami wonią siarki z wulkanu Ijen, w długich spodniach i trekach, udaliśmy się do portu w Banyuwangi. Pamiętam jak załadunek na prom wyglądał w Chorwacji... 5 kolumn samochodów, przy każdej kolumnie stał człowiek pilnujący porządku, po kolei każda kolumna była "ładowana" na prom, gdzie obsługa wskazywała miejsce. Dopóki jedno auto nie zaparkowało, drugie nie miało prawa wjechać na statek. A na Jawie? Istny chaos! Kolumny owszem, były, obsługa była, nawet bardzo liczna, ale organizacji nie było tam wcale :) Od gorąca i zmęczenia rozbolała mnie głowa, a do tego doszedł stres czy zdążymy na statek do hotelu i czy nie zgniotą nas ciężarówki, pomiędzy którymi musieliśmy lawirować by dostać się na górny pokład  - prom ruszył, ktoś o nas zapomniał. Na górnym pokładzie, w sali klimatyzowanej, puszczano karaoke na cały regulator, więc nam pozostało pozostać na zewnątrz, szukać cienia i zastanawiać się jakim cudem te promy w ogóle jeszcze utrzymują się na wodzie.
Po niedługiej przeprawie, zapłaceniu przez naszego przewodnika kilku łapówek strażnikom, wydostaliśmy się z portu na Bali i ruszyliśmy do niewielkiej przystani w Labuan Lalang. Pożegnaliśmy się serdecznie z jawajską ekipą i wsiedliśmy na małą, drewnianą łódeczkę.

Dlaczego musieliśmy korzystać z łódki, będąc przecież już na wyspie? Ponieważ nasz hotel znajdował się na w Parku Narodowym Bali Barat, w zachodnio-północnej części Bali, do którego nie prowadzą żadne drogi. Jest to jedyny resort w Parku, niewielki, wtapiający się w krajobraz, żyjący w zgodzie z nim i zamieszkującymi busz zwierzętami.

Podczas przeprawy już byliśmy oszołomieni pięknem i dzikością tego miejsca... Złote, wąskie plaże, za nimi suchy busz, z karłowatą roślinnością, a wszędzie dookoła turkusowa tafla wody. I my w tych długich spodniach gotujący się od środka, myślący tylko o wyskoczeniu za burtę! Naszego hotelu nie widzieliśmy dość długo, tak sprytnie został ukryty wśród drzew.
Gdy dotarliśmy na miejsce, na pomoście przywitała nas mini procesja, co wywołało u nas małą głupawkę. Stało tam z pięć osób, którzy z uśmiechami na twarzy serdecznie nas witali, machali i robili co mogli byśmy my nie musieli robić nic :)
(kliknij każde zdjęcie, żeby powiększyć:))

Po obu stronach pomostu ciągnęła się długa, wąska plaża. Cała pusta, nie licząc zwierząt i kilku leżaków przy hotelu.

Hotel składał się z kilku domków mieszkalnych, restauracji na plaży, małego budynku spa, biblioteki i mini centrum rekreacyjnego, gdzie można było wypożyczać sprzęty. Wszystko utrzymane w pasującym do otoczenia klimacie czy kolorach. 

Roślinność i zwierzęta były wokół nas i to one miały tu pierwszeństwo, o czym na samym początku nas poinformowano. Sarny czy małpy były u siebie, to my byliśmy gośćmi. Czarne małpki przychodziły do nas dwa razy dziennie, pić wodę z fontanny, sarny czuły się tu chyba jak w domu, bo ciągle wylegiwały się na plaży. Był to piękny przykład połączenia turystyki z troską o przyrodę.
 
 

Nasz domek znajdował się w "ogrodzie", kilkanaście metrów od plaży. Przez oszklone ściany mogliśmy obserwować spacerujące wśród drzew zwierzęta. Bliżej przyrody można być już tylko pod gołym niebem!


Wnętrza były klimatycznie urządzone, bez przepychu, ale ze smakiem. Drewno i ciepłe, przydymione barwy...

Plan na Bali był prosty - lenistwo połączone z pływaniem i snorkelingiem! I tak też było. Pierwsze co zrobiliśmy po zameldowaniu to wskoczenie w stroje kąpielowe i szybki bieg na pomost, z którego można było bezpiecznie (przy brzegu znajdowały się martwe koralowce) wskoczyć do wody. Na Tiomanie w Malezji oglądaliśmy już ryby i koralowce, ale pierwsze włożenie głowy z maską do tej wody niezwykle nas zaskoczyło! Woda pełna była kolorów, kształtów, ruchu! Takich podwodnych cudów jeszcze moje oczy nie widziały. Niebieskie rozgwiazdy, tęczowe ryby każdego rozmiaru i kształtu. Mnóstwo życia, biały piasek i czysta woda - idealne warunki dla fanów snorkelingowania. Na długo znikaliśmy pod powierzchnią! Biorąc pod uwagę temperaturę wody, można spędzić w morzu naprawdę długi czas. Co też sumiennie czyniliśmy.

Tak, mieliśmy ze sobą pączki. Mateusz czekoladowy, ja z polewą truskawkową :)


Wśród piasku co chwila znaleźć można było piękne muszle czy martwe koralowce. A że uwielbiam detale, nie mogłam przejść obok nich obojętnie:
 

Cudownie było jeść w takim miejscu! A jedzenie było absolutnie wyborne! Chodziłam tam ciągle z pełnym brzuchem! :) Mniam! Mój ulubiony deser z podróży to pudding z czarnego ryżu i kokosowe naleśniki z karmelizowanym bananem.... nawet przywiozłam sobie kilogram ryżu by móc pichcić sobie takie cuda w swojej kuchni!

Gości hotelowych było niewielu. Rzadko się kogoś słyszało czy widziało, nie licząc obsługi, która była bardzo rozmowna. Mieliśmy niemały problem, bo naprawdę nie byliśmy w stanie ich rozróżnić! Czasem stawaliśmy lekko osłupieni słysząc to samo pytanie od, jak nam się zdawało, tego samego pana :).

Skorzystaliśmy z jednej z aktywności jaką oferowano na miejscu - wybraliśmy się na wycieczkę snorkelingową, do położonej niedaleko wysepki Menjangan. Rejon ten jest znany z pięknie zachowanych form i urozmaiconego życia podwodnego. Jako że jesteśmy wielkimi fanami pływania mieliśmy ze sobą swój prywatny sprzęt (płetwy i maski z fajką), okazało się jednak, jak zauważył nasz morski przewodnik, że maska Mateusza jest jakby... nadgryziona?:) Niespecjalnie się tym przejęliśmy, bo nadal spełniała swoje zadanie, a to co działo się potem, wyjątkowo skutecznie odciągnęło naszą uwagę od tak prozaicznej sprawy.

Nasza wycieczka miała dwa postoje, podczas których niespiesznie mogliśmy cieszyć się podwodnym życiem. Wskoczyliśmy do wody, przewodnik razem z nami, ciągnąc za sobą... koło ratunkowe :) Biedny, pływał z nim ponad godzinę, choć od początku zauważył, że nurkowanie na kilka metrów w dół, długie, godzinne pływanie, czy lekka fala, nie robi na nas wrażenia. Po powrocie na łódkę opowiedział nam, że w Indonezji, umiejętność pływania wcale nie jest taka oczywista! Większość ogląda ryby leżąc na wodzie w kapokach. Trochę więc go "przegoniliśmy". Ale - o matko! Tam było tego wszystkiego jeszcze więcej - jeszcze więcej kolorów, zwierząt, koralowców. Mieliśmy ogromne szczęście bo udało nam się zobaczyć... dorosłego żółwia! Przez chwile płynęliśmy w ślad za nim, starając się go nie spłoszyć. Ponadto nasz towarzysz wypatrzył kilka metrów poniżej powierzchni, schowanego w koralowcach, homara. Były też ryby nadymki, moje ulubione papugoryby (Parrot Fish), czy morskie ogórki. Przepraszam, że tak wymieniam i wymieniam... ale kocham wodę, kocham zwierzęta, pływanie i dla mnie to absolutnie wyjątkowe przeżycie, móc zobaczyć to wszystko własnymi oczami, w naturalnym środowisku!

"Po drodze" zbieraliśmy śmieci pływające w morzu. Teraz już rozumiem czemu żółwie morskie mylą plastikowe torby w meduzami, które są ich głównym pokarmem. Sami kilka razy daliśmy się nabrać. Przewodnik skrupulatnie zbierał i zabierał od nas śmieci i pakował do większej siatki. Miło było na to patrzeć. Plaża i okolice były czyste, widać, że to co wyrzuci morze, zostaje sprzątnięte, ale w morzach i oceanach pływa ich tak wiele, stwarzając zagrożenie dla morskich zwierząt. Być może ta nasza pomoc to jakiś wyjątkowo mały wkład, ale przynajmniej w morzu południowochińskim jest teraz kilkadziesiąt opakowań po batonach mniej...

Drugim punktem do nurkowania była tzn. ściana koralowców, która osiągnęła 60 metrów wysokości! Nagle "urywało" się dno i było widać tylko bąble, które wypuszczali daleko w dole nurkujący z akwalungiem. Tam udało nam się zobaczyć błazenki! Następnego dnia, znalazłam je również w wodzie przy hotelu - dorosłą, która ewidentnie broniła swojego terytorium zadziornie patrząc mi prosto w oczy i malutką ukrytą w ich ulubionych ukwiałach.


Pozostały czas spędzaliśmy na leżeniu, czytaniu, pływaniu, jedzeniu, pływaniu i jedzeniu... A ja dodatkowo wybrałam się na chwilkę do spa (w zasadzie pierwszy raz w życiu), na masaż i zabieg twarzy. Jakby odprężenia nie było już zbyt wiele! Mateuszowi za to udało się jeszcze przeszorować brzuchem po martwych, skamieniałych koralowcach, gdy (uwaga!) ratował pączka przed ucieczką na środek morza.

Ostatniego dnia zajrzeliśmy na chwilkę "za róg", do buszu, by podziwiać kolejną, odmienną florę, zupełnie inną od tej widzianej przez nas na Borneo (i chyba o tym będzie kolejny post!). Do parku można iść tylko z przewodnikiem, ale odpuściliśmy już trekking w tym miejscu.

No i teraz najlepsze! Pamiętacie obgryzioną maskę do pływania? Ostatniej nocy dźwięki, które towarzyszyły nam od samego początku, stały się na tyle głośne, że zapaliła się nam w głowie lampka kontrolna. Wcześniej szeleściła reklamówka (to na pewno wieje z klimy), albo chrobotało coś za łóżkiem (och, to małpki pewnie chodzą pod domem!). A tu guzik! Pierwszego dnia, wietrząc zapach siarki z pokoju, wpuściliśmy do domku myszy! A tak nas ostrzegano by zamykać drzwi, bo przecież wśród nas jest mnóstwo zwierząt. Spotkaliśmy nawet pytona przy restauracji.
Byliśmy pewni, że mamy sytuację pod kontrolą, bo przecież leżeliśmy na tarasie. Ale dla małej myszki, czy dwóch to żaden problem. Mieszkaliśmy więc z nimi przez 3 dni, nie podejrzewając nic a nic.
Ale gdy odsunęliśmy szafkę i wybiegły zza niej dwie malutkie myszki, nie mogliśmy już udawać, że nic się nie dzieje :) Niczym postać z filmu, wskoczyłam na łóżko i udzielałam rad mężowi jak ma sobie z nimi radzić. Jedna wybiegła prosto przez drzwi! Super! Ale ta druga nie miała na to najmniejszej ochoty. Po długich próbach udałam się po pomoc, jak miałam nadzieję, bardziej doświadczonych osób. Przybyli z odsieczą, wyposażeni w miotłę i ręcznik. Każda próba schwytania myszy kończyła się panicznym indonezyjskim słowotokiem, podskokami i wybuchami śmiechu. Cała scena była cudownie komiczna, czterech dorosłych ludzi, jedna myszka, i tyle strachu! Nieźle się zmachali, ale wybawili nas od nocy z gryzoniem :)

Ostateczny bilans strat był następujący: suszone banany poszły do kosza, torba od aparatu ma urocze dziurki w kieszonce, okulary do pływania i maski do nurkowania mają ozdobne krawędzie oraz pilot do klimy nie ma już guzików:) Plastik zdecydowanie im smakował.

Ech. Smutno było wyjeżdżać... raz, że opuszczaliśmy tak piękne i ciche miejsce, a dwa, że za chwilę mieliśmy już wylatywać do Polski!

W drodze powrotnej fale postawiły wdzierać się do łódki, więc kilkugodzinną jazdę samochodem na lotnisko spędziłam w mokrych spodenkach. Ale Bali rekompensowało wszystko! Widoki po drodze był wyjątkowo piękne. Od tarasów ryżowych, po urocze, kolorowe wioski i miasteczka. Bali, takie z okna samochodu, ogromnie nas urzekło i wychodzi na to, że kiedyś będzie trzeba wrócić i obejrzeć je szczegółowo...

Do następnego!
Marzena