poniedziałek, 30 lipca 2018

Jawa. Indonezja.

Dziś będzie o Indonezji. Jako że kraj ten jest bardzo duży i posiada kilkanaście tysięcy wysp, ciężko z czystym sumieniem powiedzieć, że zwiedziło się Indonezję. Musieliśmy ograniczyć się do niewielkiego rejonu, a nasz wybór padł na dwie wyspy - Jawę i Bali. 

Ogromnie cieszymy się, że tę wycieczkę zostawiliśmy na sam koniec, ponieważ to co tam zobaczyliśmy wywarło na nas tak duże wrażenie, że mało co nas teraz może zdziwić :)

Na obie wyspy mieliśmy 6 dni. Nie planowaliśmy ich dokładnego zwiedzania, albo chociażby połowicznego (jak to miało miejsce w Tajlandii, o czym napiszę w następnych postach). Na Jawę wybraliśmy się w konkretnym celu, by zobaczyć coś bardzo charakterystycznego dla Indonezji... wulkany! Bali zaś, miało być naszym ostatnim punktem pełnym lenistwa i turkusowej wody.

Ale po kolei... Z Kuala Lumpur polecieliśmy do Surabai, na wyspie Jawa, gdzie czekał na nas przewodnik i kierowca z wykupionej przez nas prywatnej wycieczki. Zazwyczaj nie korzystamy z usług przewodników, ale w tym wypadku liczba spraw do załatwienia i zorganizowania była zbyt duża byśmy samemu mogli to łatwo i komfortowo ogarnąć. Mogliśmy wybierać między wynajęciem auta, a poruszaniem się pociągami. To drugie niestety ograniczało nas czasowo, stacje nie znajdowały się dokładnie tam gdzie zmierzaliśmy, a godziny odjazdów i przyjazdów nie składały się w żadną sensowną całość. Wynajęcie auta wydawało się prostsze, ale na wulkan nie wystarczy tylko dojechać :) Musielibyśmy wynająć jeepy, które przewiozą nas przez kalderę czy na punkty widokowe. Tych spraw było na tyle dużo, że po prostu zdaliśmy się na kogoś doświadczonego, kto załatwi to wszystko za nas, łącznie z noclegiem czy posiłkami w trasie, i przy okazji opowie nam wszystko to, co chcemy wiedzieć. Wycieczka była prywatna, więc było bardzo wygodnie, miło i spokojnie. 

Z lotniska skierowaliśmy się w stronę pierwszego wulkanu - Bromo. Wejście na wulkan odbywa się w nocy, by móc podziwiać go podczas wschodu słońca, więc gdy zajechaliśmy do hoteliku, po krótkim spacerze i posiłku, pozostało nam jedynie położyć się spać. Ten hotel był największym zaskoczeniem  - czytaliśmy, że pod Bromo nie ma wysokiego, a nawet średniego standardu. Hostele czy pensjonaty są bardzo budżetowe. Czytając opinie spodziewaliśmy się obskurnego, brudnego pokoju z zimną wodą. Nie było aż tak źle! Nie był wcale aż tak obskurny, ale jako że Bromo leży w górach, i wjeżdżało się serpentynami dość wysoko, temperatura była niska, a w pokoju nikt nie zamontował ogrzewania! Jak raz przykryło się kołdrą, nie można było ryzykować wyjścia na to rześkie powietrze!

Ale za to kilka kroków od hotelu mieliśmy taki widok...
  (kliknij każde zdjęcie, żeby powiększyć!)

Nie odda się tego wrażenia fotografią... Wielkość kłębiącej się chmury, surowy, niemalże martwy krajobraz w dole, i ta myśl, że to jest przecież wulkan! A my mamy spać tuż "za rogiem" :).

Obudziliśmy się o 3:00, ubraliśmy w trekkingowe, ciepłe ubrania, solidne buty i zakupioną od miejscowych dzień wcześniej czapkę, wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy na wulkan. 
Standardowy plan wycieczki na Bromo to pojechanie najpierw na punkt widokowy i obejrzenie wulkanu z daleka, przy wschodzie słońca. Nasz przewodnik miał jednak lepszy plan... Gdy wszyscy wybrali się na punkt widokowy, a musicie wiedzieć, że minęliśmy koło setki jeepów, my ruszyliśmy prosto na wulkan. Było ciemno, bardzo ciemno. Przez mgłę czy też pył, nie było widać gwiazd, nie mieliśmy pojęcia gdzie się znajdujemy, choć miało się świadomość, że co raz mniejsza odległość dzieli nas od aktywnego wulkanu! 
U jego stóp, siedząc, rozmawiając i zajadając czekoladę dość długo czekaliśmy na pierwsze oznaki zapowiadające początek dnia. Gdy tylko zauważyliśmy lekką poświatę słońca na horyzoncie zaczęliśmy wspinać się po schodach na szczyt krateru (Bromo jest świętą górą dla Hindusów, więc prowadzą na niego schody, by wierni mogli się tam modlić i składać ofiary).

Mimo łatwej wspinaczki i dość niepozornej wysokości, to co zastaliśmy na szczycie po prostu nas zszokowało... 

Nie sposób oddać wielkości krateru, aparat go po prostu nie obejmował. Jego średnica to około 700 metrów. Widok wielkiej dziury w ziemi, z której bucha ogromna chmura pary i ten huk z wnętrza ziemi... no nie da się tego opowiedzieć! Stałam jak zahipnotyzowana, bojąc się zrobić choćby krok. Szerokość grani widać dobrze na zdjęciu poniżej:

Wschód słońca w takim miejscu... jakby sam wulkan nie był wystarczająco majestatyczny!

Murek sięgał tylko do połowy uda, choć wcześniej był zdecydowanie wyższy. Tak jak napisałam, Bromo jest wulkanem aktywnym, po ostatniej erupcji przybyło pyłu, który zakrył część ogrodzenia.

Gdy wszyscy oglądali nas z punktu widokowego, my oglądaliśmy to dzieło matki natury w nielicznym gronie turystów.
 

Bromo leży w środku kaldery. Oznacza to, że jest to wulkan w wulkanie! Średnica kaldery to 16 km, a liczy sobie około 820 tyś. lat.

Ostatnia większa erupcja wulkanu miała miejsce w 2004 roku, a trzy lata temu wulkan wyrzucił w powietrze ogromne kłęby popiołu i dymu. Działa na wyobraźnię...

Mimo wcześniejszych pojedynczych incydentów, zupełnie byłam zaskoczona tym, że niemalże każdy na Bromo chciał mieć z nami zdjęcie! Pierwsze prośby były zabawne, ale później, zmęczeni i zmarznięci nie mieliśmy już w sobie zbyt dużo cierpliwości. Poza tym, mimo niespiesznego podziwiania, mieliśmy ustalony grafik, czas było ruszać na punkt widokowy, po drodze zahaczając o hinduską świątynie mieszczącą się u stóp wulkanu.

Dopiero tam, ze szczytu, widać ogrom kaldery! Nie można zaprzeczyć, że Bromo leży w kraterze...

Nie mieliśmy świadomości, że tak wygląda miejsce, gdzie nocowaliśmy! Nasz hotel to te mini domki przy krawędzi, na samej górze wioski.

Dodatkowo na horyzoncie widniał jeden z najbardziej czynnych wulkanów na świecie - Semeru. Jest to najwyższy szczyt Jawy. Co około pół godziny ma tam miejsce mini erupcja. Byliśmy jej świadkiem! Erupcję widać w samym środku zdjęcia, w oddali:

Ruszyliśmy w dalszą drogę, do położonego kilka godzin na wschód miasta Banyuwangi, gdzie mieliśmy spędzić noc. Co w sumie jest wielką przesadą, ponieważ pobudka była o północy. Hotel był nowy i bardzo ładny. Spakowano nam śniadanie na drogę i w deszczu ruszyliśmy autem w stronę kolejnego wulkanu - Ijen. 
Wejście na Ijen jest trudniejsze niż na Bromo, ale chyba Indonezyjczycy nie mają zbyt dobrej kondycji, ponieważ dla nas to było niewielkie wyzwanie, no może średnie:) 
Był weekend i na Ijen nocą wchodziło bardzo dużo ludzi. Ciągle mijaliśmy grupy, które ślimaczym tempem próbowali zdobyć wulkan, część z nich robiła sobie przerwy, leżąc i ledwo zipiąc! Nie jesteśmy jakoś wyjątkowo wysportowani - chodzimy dużo, pływamy, Mateusz codziennie jeździ rowerem do pracy, czasem wejdziemy na jakąś górę, obejdziemy jakieś jezioro, poćwiczymy, pogramy w coś. Ale nie jest to nic ekstremalnego! Ot zdrowy tryb życia. 
Gdyby to zależało wyłącznie od nas, pokonalibyśmy tę trasę bez żadnego postoju, szybszym tempem, wychodząc nie o północy, a o 1:30. Nasz przewodnik, mimo doświadczenia, preferował powolną i spokojną wspinaczkę, więc by go nie stresować dotrzymywaliśmy mu kroku.

Pod koniec trasy założyliśmy maski do oddychania, ponieważ z wulkanu wydobywają się opary siarki. W samym kraterze znajduje się kopalnia siarki i turkusowe jezioro wulkaniczne, o wartości PH poniżej 0.3! 
Zgadnijcie co? Oczywiście zeszliśmy krętą, kamienistą ścieżką w głąb krateru, by podziwiać niebieskie ognie, które są efektem spalania gazu siarkowego! Powietrze płonęło, a moje serce biło jak oszalałe! Nie udało mi się tam zrobić żadnego dobrego zdjęcia, więc pokażę Wam kadr, który znalazłam w sieci:

 Zdjęcie pochodzi z leaveyourdailyhell.com

Gdy wiatr przywiał delikatnie w naszą stronę siarkową chmurkę zapragnęłam jak najszybciej udać się na górę i poczekać na wschód słońca w bezpieczniejszym miejscu.
22 marca tego roku z wulkanu zaczęły wydobywać się ogromne ilości trujących gazów. Ewakuowano najbliższe domostwa, a 30 osób trafiło do szpitala. Niedługo przed naszym przyjazdem wulkan został ponownie otworzony dla turystów i górników. Trudno było o tym myśleć tam na dole!

Gdy już jestem przy temacie górników. Praca w tych warunkach jest ogromnie niebezpieczna i bardzo szkodliwa dla zdrowia. Jeden górnik wynosi 2-3 razy dziennie około 70 kg siarki, niosąc ją w koszach na plecach, a następnie zwożąc wózkiem w dół zbocza. Cena za 1 kg siarki jest...  zatrważająca, a co gorsze, jest to jedna z lepiej płatnych prac w tym regionie. Kupiliśmy pięć posążków z siarki, które część górników sprzedaje na prowizorycznych stoiskach. Wyniosło nas to nie więcej niż 40 zł. Jest to jeden dzień pracy górnika... Do niczego nam się one nie przydały, śmierdziały oczywiście siarką i wcale nie były to ładne pamiątki. Ale to absolutnie nie miało znaczenia.

Po wyjściu z krateru skierowaliśmy się pieszo na punkt widokowy. Znowu dość długo czekaliśmy na wschód, ponieważ ktoś nie docenił naszej kondycji:) Kolejny raz trzeba było trochę zmarznąć (w tropikach!). Gdy słońce się w końcu pokazało jedyne co mogliśmy dostrzec w dole to... chmura siarki. Pełni nadziei czekaliśmy i czekaliśmy aż ukaże się nam to piękne i toksyczne jezioro, ale dostrzegaliśmy tylko lekki jego zarys. Byliśmy wysoko, więc mogliśmy chociaż podziwiać wygasły pobliski wulkan (no nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy!), o czym świadczą zazielenione zbocza, oraz odległy całkiem aktywny na horyzoncie. Tak, Indonezja składa się z samych wulkanów i wysp.

Krater wulkanu Ijen i chmura siarki:

Tego samego dnia musieliśmy przeprawić się promem na Bali i udać do małego portu, gdzie czekała na nas o określonej godzinie hotelowa łódka, więc nie mogliśmy czekać w nieskończoność. Trudno, nic nie mogliśmy poradzić. Wiatr nie rozwiał chmury.

I znowu dopiero teraz mogliśmy przyjrzeć się naszej trasie i zadziwiać po czym to przyszło nam wędrować:
Aż tu nagle... pokazał nam się Ijen!


 

Po prawej od kopalni siarki możecie dostrzec ludzi. To stamtąd oglądaliśmy nocą ognie...

 Nasza trasa:

Prawda, że jezioro wygląda wyjątkowo kusząco? :)

Kolejna niespodzianka czekała na nas po drugiej stronie krateru. Okazało się, że wspinaczka wiodła przez wyjątkowo niepasujący do wulkanu krajobraz! Dwa światy: po jednej stronie kwas i kamień, a po drugiej morze paproci:


Z unoszącym się z nas zapachem siarki, zmęczeni i ogromnie zadowoleni udaliśmy się w dół, do auta, które miało nas zabrać na drugą część naszej podróży po Indonezji i tam zostawić na pastwę plaż i koralowców. O tym opowiem Wam w następnym poście.

Pozdrawiam,
Marzena

poniedziałek, 23 lipca 2018

Tioman. Malezja

Na chwilę odejdę od głównej tematyki tego bloga, bo chciałabym Wam pokazać kilka miejsc z naszej podróży na drugi koniec świata.

35 dni to wystarczająco długo by zebrać ogrom wspomnień i mieć do opowiedzenia mnóstwo historii. Nie będę jednak szczegółowo relacjonować naszej podróży, chcę Wam pokazać kilka z odwiedzonych przez nas w tym czasie miejsc, tych, które zachwyciły nas najbardziej i do których każdego dnia powracamy myślami! Zwiedziliśmy trzy kraje - Malezję, Tajlandię i Indonezję. Ale to za Tiomanem tęsknimy szczególnie mocno...

Tioman to wyspa leżąca po wschodniej stronie kontynentalnej Malezji, na Morzu południowochińskim. Wiedzieliśmy, że podczas tego miesiąca chcemy dwa razy (na kilka dni) wylądować na egzotycznej plaży, gdzie oddamy się bez reszty lenistwu, pięknym krajobrazom, snorkelingowi czy czytaniu książek (i piciu koktajli!). Długo szukaliśmy miejsc idealnych. Nie ma co ukrywać - Azja to ta część świata gdzie nikt specjalnie nie przejmuje się przyrodą. Popularne resorty są pełne ludzi, śmieci, hoteli i wszystkiego tego co idzie w parze z rozwojem turystyki. Ja za to jestem bardzo cierpliwa - szukam, czytam, oglądam zdjęcia na blogach, szukam opinii innych podróżników o plaży, wodzie, hotelach. Nie mieliśmy oczywiście pewności, ale wszystko wskazywało na to, że może nie rozczarujemy się aż tak bardzo. I wiecie co? Nie spodziewaliśmy się takiego raju!
(Tylko duże zdjęcia oddają efekt, kliknij żeby powiększyć!)

Tioman jest niewielką wyspą, z jedną drogą przez środek, na której dają radę wyłącznie jeepy. Ma malutkie miasteczko z przystanią i kilka mniejszych wiosek. My odpoczywaliśmy w Juarze, po wschodniej stronie wyspy, gdzie nie było w zasadzie nic więcej oprócz jednej płytowej i wąskiej drogi, garstki domostw Malajów,  kilku resortów składających się z domków na plaży, dwóch sklepów i paru klimatycznych barów. 

Plaża w Juarze jest przepiękna! Piaszczysta, złota, pusta i czysta... Sami zresztą widzicie. Nikogo na plaży! Tuż za domkami rozpościerał się las tropikalny z ukrytym w głębi orzeźwiającym wodospadem. 
Gdy dotarliśmy na miejsce byliśmy absolutnie zszokowani! A zrobiło się jeszcze lepiej gdy okazało się, że nasz domek to... wieża na samej plaży!
 

 I widok z domku:

Pokój i łazienka były skromne, jak wszystko na tej wyspie. I właśnie w tym cały urok tej wyspy! Nie ma pięciu gwiazdek, jest klimat.
Okna wieży wychodziły na morze, prosto na wschód, więc pierwszego poranka wstaliśmy skoro świt by obejrzeć wschód słońca z tarasu nad pokojem.

Ach ta woda! Mówiłam Wam już, że oboje wręcz kochamy wodę i pływanie. Stało się to jeszcze przyjemniejsze po moim pół rocznym treningu pływania - mogłam więc bez pamięci i zmęczenia spędzić w wodzie godziny, oglądając podwodne życie (i doświadczyć mikrooparzeń meduz. Bez obaw, były nieszkodliwe:)).
Czas na Tiomanie płynie bardzo powoli i leniwie... nikt się nie spieszy, nikt się niczym nie przejmuje. Poddaliśmy się temu z przyjemnością, zapominając o całym świecie. Dzień zaczynaliśmy wcześnie, czasem leżąc po prostu na leżakach, a w inny dzień pływając kajakiem, czy na deskach. Między 14:00 a 17:00 bary nie podawały posiłków, ale z łatwością przystosowaliśmy się do tego nowego trybu żywieniowego. Wieczorami odwiedzaliśmy bary by sączyć cudowne kokosowe koktajle. Zwłaszcza nasz ulubiony bar Beach Shack, sklecony ze starych łodzi, przeróżnych desek, wypełniony losowymi krzesłami i stołami, w którym panowała surfersko-hipisowska leniwa atmosfera. Można było siąść na ławce na przeciwko morza, o niczym nie myśleć i patrzeć jak kończy się dzień.
 
Tam na desce napisane jest "dziękuję"! :)

Część niektórych wieczorów spędzaliśmy w barze przy domku, gdzie poznaliśmy Malaja i jego Holenderską dziewczynę pracujących tam na stałe. Jako że dokładnie kilka kroków od Coconut Grove znajduje się Turtle Project, czyli ośrodek ratujący żółwie morskie, w którym pracują wolontariusze z całego świata, mieliśmy okazję poznać ludzi z bardzo odległych zakątków ziemi.
Będąc przy tym temacie... pierwszego dnia, dosłownie chwilę po rozpakowaniu poszliśmy zwiedzić okolicę i trafiliśmy właśnie pod "bramę" żółwiej krainy. Zagadała do nas Brazylijka, która powiedziała, że właśnie będą sprawdzać jaja zakopane przez nich głęboko w piasku. 
W nocy patrolują oni plażę szukając gniazd, które następnie przenoszą w bezpieczne miejsce, zapewniając bezpieczne warunki do rozwoju.
Po długim, bo delikatnym, kopaniu wolontariusza w piachu, i kilku interesujących rozmowach z pozostałymi pracownikami, naszym oczom ukazał się... maluteńki żółwik! Mogliśmy wraz z innymi turystami oglądać go zza siatki, a następnie towarzyszyć pracownikom podczas wypuszczania go do wody. Zorganizowanie takiej akcji bardzo mnie cieszyło - było widać, że projekt nie jest pod turystów, choć pozwala się im obserwować z odpowiedniej odległości. Nic pod publikę, wszystko dla żółwi. Nie było żadnego dotykania, biegania, podnoszenia. Podejście do zwierząt w Azji bardzo mnie smuci, więc ich podejście przywraca wiarę w ludzi i ich troskę o przyrodę!
A oto dowód - wolontariuszka i malutki żółwik pędzący w daleki świat:

Ostatniego dnia weszliśmy w dżunglę by odnaleźć wodospad! Trekking w tych warunkach mieliśmy już za sobą (o czym w innym poście), ale ten las był wyjątkowo gęsty i dziewiczy. Oczywiście była ścieżka, ale wąska na półtora stopy. Otaczały nas rośliny, palmy, liany. Pierwszego dnia, po opalaniu w półcieniu, spiekliśmy się okrutnie. Skóra nadal była bardzo czerwona i każda gałązka przypominała mi o tym poparzeniu wyjątkowo intensywnie :).
Po drodze napotkaliśmy kilka atrakcji - zapomniany, wyrzucony zapewne przez monsunowy sztorm, stateczek oraz ledwo trzymająca się tratwa na rzecze:
Włosy  i ubrania nigdy tam nie wysychają:
Doszliśmy do wniosku z Mateuszem, że wodospady nie bez powodu są położone wysoko, w trudno dostępnych miejscach. Połowa ich uroku to przecież to uczucie, gdy zmęczony i zgrzany do granic możliwości, wychodzisz z parnej dżungli i widzisz coś takiego...

Woda była nieziemsko orzeźwiająca, rybki oczywiście podszczypywały w stopy, wszędzie kwiaty i motyle. Czułam się jak postać z bajki:)

Z ogromnym żalem wsiedliśmy na prom, który miał nas zabrać na kontynent. Na Tiomanie nie było nic co mogłoby nam się nie podobać. Byliśmy tam pełne cztery dni, jak na moje o jakieś 1000 dni za mało. Tęsknimy strasznie, ciągle myślimy jakby się tam wyrwać na tydzień, dwa, miesiąc albo rok! Może zajmiemy się żółwiami :)

Niedługo pokażę Wam coś absolutnie odmiennego, ale równie pięknego. Miejsce, które jest kolejne na liście, zaraz za Tiomanem. Albo nawet stoi z nim razem na podium.

Pozdrawiam,
Marzena

wtorek, 10 lipca 2018

Lea w różu

Ponad tydzień temu nasze wakacje dobiegły końca. Wypoczęta i ogromnie usatysfakcjonowana wróciłam z przyjemnością do mojej ulubionej, domowej i Chmurkowej, "rutyny". Korzystając z dobrodziejstw i piękna drugiej strony świata, poświęciłam drutom bardzo mało czasu, w zasadzie... nic nie dziergałam! :) I wbrew temu co się może wydawać, wcale nie było to dla mnie przykre. Po prostu cała reszta pochłaniała mnie tak bardzo, że z przyjemnością zrobiłam sobie urlop od machania drutami!  

Nie przywiozłam więc nic nowego do pokazania, ale na szczęście w domu czekała druga wersja Lei, którą skończyłam w maju, ale nie miałam jeszcze okazji Wam jej przedstawić w pełnej krasie. Wczoraj podreptaliśmy nad Bystrzycę i w towarzystwie komarów wykonaliśmy krótką sesję...


Tym razem dziergałam z Goat on the Boat w kolorze Petal (oryginał wykonałam z Alpacino: klik!), obie nitki podkreślają dobrze ażur, układają się dobrze przy ciele i są dla niego delikatne. Nie wskażę faworyta, bo oba swetry bardzo lubię :)
 

Podobnie jak poprzednia wersja, i ta jest dość krótka, by pasowała do spódnicy i sukienki. Jak widać z lnianymi szortami też się dogaduje. Jako że koza i Alpacino mają te same parametry, nic a nic nie zmieniłam we wzorze czy próbce i dziergałam rozmiar S. 
Wiecie, że to mój pierwszy raz, gdy w szafie będę miała dwa takie same projekty? Zawsze musiałam dziergać coś innego, nowego. Poczułam, że potrzeba mi jeszcze jednego romantycznego (różowego oczywiście) niewielkiego sweterka, i cóż mogłam począć. Wzór już miałam :)

Pewnie ktoś pomyśli, że zwariowałam, przecież mam już tyle różowych swetrów! Ha, no niech będzie, mogę być szalona! Nic nie poradzę, że po prostu uwielbiam takie kolory! A jakby było mało w planach mam już kolejny... głowa po wakacjach pełna pomysłów i inspiracji. Dość precyzyjnie jawi mi się przed oczami mój kolejny projekt swetra i cóż mogę poradzić, że najlepiej mu będzie w słodkościach?

Idę więc kończyć kolejny kwadracik do kocyka, o którym Wam wspominałam jakiś czas temu, i szykować odpowiednią włóczkę na ta co nieuniknione. Przy okazji wpsomnę, że ruszyłam z produkcją kózki :) Także wypatrujcie za jakiś czas dostawy.

Miłego dnia!
Marzena