poniedziałek, 24 września 2018

Bardzo poważny post w poniedziałkowy poranek :)

Dziś chciałabym poruszyć z Wami pewien ciężki temat. Myślę o nim od tak dawna, że nie pamiętam kiedy pierwszy raz wpadł mi do głowy. Póki co obserwowałam to zjawisko, dzieląc się swoimi odczuciami z bliskimi mi osobami, ale tak naprawdę chciałabym podzielić się nim z Wami, bo... tak naprawdę o blog i o Was, tych którzy mnie czytają, mi chodzi. Ale nie bójcie się! :)

Gdy zaczynałam pisać, w sieci istniało już wiele genialnych blogów, które były dla mnie wzorem i inspiracją! Po jakimś czasie nawiązała się między nami znajomość i stałam się "jedną z Was"! Pod postami, moimi czy Waszymi, roiło się od komentarzy - zabawnych, pochwalnych, pomocnych, rozpoczynających ciekawe dyskusję, niekiedy kontrowersyjnych, z którymi można było się zgodzić lub nie. Czasem inna blogerka odpowiadała postem na posta, przedstawiając ten sam temat z innej perspektywy. Bardzo lubiłam ten czas :) To sprawiało, że chciałam pisać i pisać!

Dziś jest troszkę inaczej... 

Dziś o wiele łatwiej nam kliknąć dwa razy w zdjęcie na Instagramie, dodać króciutki komentarz "pięknie" pod zdjęciem na facebooku, lub zareagować jedną z kilku możliwych "emocji" na przedstawiony post. Na obu portalach jestem, z obu korzystam. Nie potrafię jednak zaakceptować ich formy w pełni, nie umiem pogodzić się z tym sprowadzeniem wszystkiego do jednego, dwóch kliknięć. Moje posty w mediach społecznościowych często posiadają opis, niekiedy całkiem długi. Nie wiem czy ktoś go czyta, ale ja piszę. Zawzięcie. Piszę również tu, na blogu, choć często brakuje mi motywacji i chęci. Postów z każdym rokiem coraz mniej. Bo widzicie... serduszka i lajki, choć bardzo miłe, to nie są dla mnie najważniejsze. Po napisaniu posta, wrzucam zdjęcia na Instagrama i dzianą bandę na Facebooku i zapraszam Was na bloga, po parę słów ode mnie. Często poruszam jakiś temat, chcąc nawiązać z Wami rozmowę, zacząć jakąś dyskusję. Ale wydaje mi się, że bardzo mało osób tu zagląda. Skąd takie przekonanie? I tu już odpowiedzi udzieliła ostatnio Kasia (klik) i Gosia (klik)
Bo blog żywi się komentarzami! Nie statystykami czy liczbą wyświetleń. Brak komentarzy pod postem jest często dla mnie taką małą porażką, bo czuję, że "pewnie piszę jakieś nudne głupoty, komu chciałoby się mnie czytać?".

Komentarze nie są ważne dlatego, że znajdujemy w nich komplementy. Nie! Są dowodem na Waszą obecność. Takim namacalnym, motywującym. Takim Waszym podziękowaniem za to, że nadal tu jestem i piszę. Wiem wtedy, że te godziny nad klawiaturą są po coś.
Oczywiście mój blog może się przecież nie podobać - może po prostu każdy już stąd uciekł? :) Ale nadzieję dał mi Drutozlot, bo kilka osób podeszło do mnie mówiąc, że czyta i że lubi. Ale ja tego nie wiem (a raczej nie wiedziałam) i od dłuższego czasu myślę o tym, by rzucić blogowanie! I nie jestem w tym osamotniona, bo rozmawiałam już z kilkoma blogerkami i ona niestety z tego samego powodu "siedzą cicho" od dłuższego czasu. 
 
Możecie się śmiać i myśleć, żem niewdzięczna. Ale czasem jest mi po prostu strasznie przykro, że post, nad którym spędziłam mnóstwo czasu doczekał się dwóch czy trzech miłych komentarzy (za każdy ogromne uściski dziewczyny!), a króciutki wpis na fejsie czy insta obsypany został licznymi serduszkami. Oznacza to, że jesteście, lubicie, coś mi tam jednak wychodzi, ale czytać mnie już nikt nie chce, nie ma czasu, nie czuje potrzeby.
Piszę więc rzadziej, mniej chętnie, ale piszę, bo pisać i czytać lubię. Bo brakuje tego w obecnym świecie gdzie liczy się tylko obraz, piękny kadr, a słowa są w zasadzie zbędne. 
Widać to idealnie wtedy, gdy pod wpisem (najczęściej na insta czy fb), w którym szczegółowo opisuję dane techniczne projektu, pojawiają się pytania o metraż, wzór, link, nazwę włóczki itp. Nie da się chyba bardziej pokazać autorowi, że absolutnie nie przeczytało się tego co ma do powiedzenia. Co więcej, pytający liczy na to, że autor mimo to pomoże nam i udzieli odpowiedzi. A wszystko przecież jest podane na tacy, trzeba tylko chcieć, przeczytać zdanie lub dwa.

To zjawisko niestety sprawiło, że i ja przestałam mieć ochotę na komentarze... Od pewnego czasu tylko czytam, rzadko komentuję. I ja postanawiam to zmienić! Przeczytałam post? Podobał mi się? Zgadzam się z autorką, albo mam zupełnie inne zdanie? Dam jej o tym znać! Ona przecież po to pisze, nie dla siebie, z nudów, z obowiązku. Ona pisze do nas i tak samo jak ja, liczy na odzew. 
Jeśli nie chcemy by jakiś blog umarł, musimy zacząć dawać coś z siebie. Jeśli go lubimy, jest on dla nas źródłem inspiracji czy relaksu i chętnie czytamy każdy nowy post, to dajmy autorowi o tym znać, w podziękowaniu za te godziny nad klawiaturą, za chęć podzielenia się z nami swoimi myślami czy wiedzą.

Podsumowując - moi mili! Ja naprawdę nie wiem ilu Was tu jest... Nie wiem kto mnie jeszcze tu lubi czytać, kto czeka na nowy post, nowy projekt. Naprawdę tego nie wiem. Otrzymuję regularnie komentarze od kilku osób, którym jestem za to ogromnie wdzięczna, bo to dzięki Wam jeszcze piszę! Bo wiem, że po drugiej stronie ktoś rzeczywiście istnieje! Jeszcze raz dziękuję!

Pozdrawiam Was,
Marzena

niedziela, 23 września 2018

I smell snow

W połowie dziergania tego projektu człowiek zdaje sobie sprawę, że właśnie wydziergał całkiem dużą chustę, a mimo to jest się dopiero w połowie! 

"I smell snow" to prosty, ale uroczy projekt Melody Hoffmann, którą bardzo cenię za cudowny styl i klimat. Trzyma się go skrupulatnie i nie zmienia wraz z modą. Patrząc na jej fotografie człowiek niemalże zna jej charakter! I tak samo jest z projektami, które tworzy.

Pisałam Wam kiedyś, że gdy nie mam pomysłu co dziergać, zamiast na siłę kombinować i tworzyć milion próbek, sięgam po prostu po coś ładnego i praktycznego (potrzebnego!). Chust nie mam wiele, ale niemalże każda jest... różowa :). A że nawet jesienna kurtka jest w tym kolorze, potrzebowałam czegoś dla kontrastu. To był dobry moment by stworzyć dla siebie ten przytulny i uroczy projekt! Co prawda mój wybór kolorów czy sesja zdjęciowa wcale urocze nie są... ale przytulności wcale nie brakuje. Podwójna warstwa, ścieg francuski i te chwościki...
Trafiła nam się na sesję moja ulubiona pogoda - wiatr, chmury, wilgoć w powietrzu. Nie jest to może idealny zestaw do sesji w plenerze, ale dzięki temu powstały nietypowe jak na nas kadry, które wcale nie są dalekie od mojego gustu. Wszelkie mroczne, tajemnicze klimaty są mi bliskie, zwłaszcza pod murami starego, strawionego ogniem pałacyku... dla mnie to wielce romantyczne!
 


Chusta powstała z połączenia Fino od Julie Asselin w kolorze Biscotti i Goat on the Boat w nowym odcieniu Valadilene. Nowa mini paleta inspirowana była cudowną grą Syberia, a Valadilene to fikcyjne miasteczko - ciche, zamglone, pełne automatów i tajemnic. Grałam w tę grę jako nastolatka, ale uwielbienie do tych klimatów zostało mi do dziś!
 

Zużyłam około 1.5 motka każdego koloru. Postanowiłam zmniejszyć chustę, ale i tak wyszła sporych rozmiarów. Brzegi zdobi szesnaście małych chwostów:
 

Te dwie warstwy naprawdę są cudowne! Nie dość, że daje nam to ciekawy efekt i sporo możliwości kolorystycznych (dwie chusty w cenie jednej! ), to jeszcze szyja i ramiona są odpowiednio ocieplone. Tylko dzierga się dwa razy dłużej :)

Co do pałacyku. Znajduje się niedaleko naszego domu, w Gałowie. Stoi opuszczony, zniszczony, w środku doszczętnie strawiony przez pożar. Mi to jednak nie przeszkadza by z dreszczykiem emocji zaglądać przez zniszczone drzwi i marzyć, że mógłby należeć do mnie. Uwielbiam pałace, to z jakimi czasami się wiążą, kto w nich mieszkał, jak wyglądał, jak żył. Marzy mi się mój własny, stary, leżący wśród wysokich drzew. Szkoda tylko, że tak wiele z nich niszczeje na naszych oczach. W okolicy wypatrzyliśmy już ich całkiem sporo. Każdy zdewastowany, okradziony, w gruzach niemalże. Póki nikt ich nie kupi, żaden konserwator zabytków się nimi nie zainteresuje, co oczywiście zmienia się drastycznie w momencie próby ich renowacji przez nowych właścicieli.

Rok temu spędziliśmy kilka dni w uroczym pałacyku w Kamieńcu. W jednym z pomieszczeń przedstawiono historię budynku oraz opisano szczegółowo cały proces renowacji (i jego koszt). Chyba tylko wielka miłość do historii i konto bez dna uratowały ten projekt! Ale za to jest tam teraz pięknie! Gdyby tylko było więcej takich ludzi!

Pozdrawiam Was serdecznie,
Marzena

niedziela, 16 września 2018

Ipoh i Cameron Higlands. Malezja.

Z czym, oprócz dżungli i pięknych plaż, kojarzą Wam się azjatyckie, okołorównikowe państwa? Dzisiejszy odcinek z naszej czerwcowej podróży będzie o czymś zupełnie innym niż dotychczas. Nie będzie wulkanów, krystalicznej wody pełnej ryb, złotych piasków czy dżungli. Ale będzie to coś zdecydowanie orientalnego, coś co oboje kochamy! Wycieczka tam była jednym z najważniejszych punktów naszej Azjatyckiej podróży. Nigdy nie mieliśmy okazji ujrzeć takiego widoku, a robił on ogromne wrażenie, mimo że nie podnosił adrenaliny :) 

Na wycieczkę do tytułowego Ipoh wybraliśmy się wraz z rodzicami, którzy jak wiecie, mieszkają w Malezji od dłuższego czasu. Mieliśmy kilka dni "wolnego" od zaplanowanych dłuższych wycieczek, był to więc idealny moment by wsiąść w samochód i zwiedzić skarby Półwyspu Malajskiego.

Popołudniem dotarliśmy do miasteczka Ipoh i po zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy na sławny Chicken Rice oraz na krótkie zwiedzanie. Ipoh różni się od innych azjatyckich miast jakie mieliśmy okazję widzieć. Jest po prostu urokliwe, co niestety rzadko się w Azji zdarza :). Nie ma tu starówek (Europa nas w tej kwestii bardzo rozpieściła, prawda?), miasta rzadko są przyjazne pieszym - najczęściej brakuje chodników, przejścia przez ulicę, nawet na pasach, czy zielonym świetle, to walka o życie, wiszące kable są normą, tak samo jak wszelkie stoiska, budy i bary na każdym wolnym kawałku przestrzeni, której nie zajęły liczne samochody. Azja taka właśnie jest.

Ale Ipoh było po prostu urocze! Miło było zapuścić się w jego uliczki z kolonialną architekturą, alejki oświetlone lampionami czy pięknymi muralami!


Mimo swojego uroku nie widzieliśmy tu zbyt dużo turystów.

Spacerowaliśmy do późnego wieczora, z przerwą na coś słodkiego w uroczej kawiarence.

Typowa azjatycka restauracja - otwarty lokal z prowizoryczną kuchnią, plastikowe duże stoły i krzesła, szybka obsługa i proste dania.

Tak naprawdę to nie Ipoh był naszym celem, choć nie można mu odmówić atrakcyjności! Na drugi dzień, z samego rana, wybraliśmy się do Cameron Highlands, które posiada coś wyjątkowego... ogromne, zielone pola herbaty! 

Trasa była dość uciążliwa... Chcieliśmy zobaczyć nowy punkt plantacji, z herbaciarnią i fabryką, którą można zwiedzić. Okazało się, że mnóstwo osób pomyślało dokładnie to samo i niestety dość długo staliśmy w korkach. W większości przypadków wynikało to z faktu, że Malajowie są naprawdę średnimi kierowcami. Boją się absolutnie każdego manewru! A już na górce, na wąskiej drodze to najbezpieczniej dla nich jest stać i się nie ruszać :)

Pogoda była idealna do zwiedzania takiego miejsca (a może ciągle taka tam jest?). Niskie chmury, mgiełka i wilgoć... wymarzony krajobraz dla kogoś takiego jak ja! I dla takich wielbicieli herbacianych naparów jakimi jesteśmy!
Co prawda pierwszy punkt trochę rozczarował - nie było klimatycznej herbaciarni, ani zapierających dech w piersi widoków, za to można było obejrzeć każdy etap powstawania herbaty. Od selekcjonowania, po suszenie i pakowanie. 

Na szczęście rodzice znali jeszcze kilka miejsc w okolicy i po herbacianych zakupach ruszyliśmy dalej - na drugi, starszy punkt plantacji oraz na wzgórze, z którego widok po prostu olśniewał! Gotowi? :)


 Przepięknie! Te chmury, te kolory, te urocze herbaciane "poduszeczki"!

Mogliśmy spacerować między krzewami, które z bliska przypominały trochę żywopłot. Kontrola jakości:


Ta mgiełka nad polami i siąpiący od czasu do czasu deszcz sprawiał, że czułam się jak w bajce! To że uwielbiam deszcz zapewne wiecie:) Oglądanie takich krajobrazów w pogodny, słoneczny dzień byłoby absolutnie mniej atrakcyjne!



Przepięknie! Było naprawdę przepięknie!
 Mieliśmy też okazję zobaczyć zbiory herbaty, a Pan zgodził się mi nawet zapozować :)

W samym Cameron Higlands nie kupiliśmy bardzo dużo herbaty, ale oczywiście coś ze sobą przywieźliśmy. Większość herbat tej plantacji to herbaty torebkowe, a my wolimy zdecydowanie te liściaste. Ale najsmaczniejszą czarną liściastą przywieźliśmy właśnie z tego miejsca! Aż żal bo niedawno nam się skończyła!

Będąc już przy tym temacie wspomnę na koniec tego liściastego posta, że w zasadzie głównymi naszymi pamiątkami z Azji były właśnie herbaty! W Kuala Lumpur, w China Town, prawdziwych chińskich herbaciarni (nie mają za dużo wspólnego z tym co widujemy w Polsce!) było mnóstwo! Wracaliśmy tam często, kupując co raz to inne czarne, zielone, oolong... Nie mogliśmy się powstrzymać. W każdym punkcie sprzedawca parzył w pięknych zestawach herbaty dla klientów, można było próbować, zasiąść za malutkim stolikiem i obserwować cały rytuał... Przywieźliśmy również piękny malowany zestaw do tradycyjnego parzenia chińskich herbat!

Pozdrawiam Was serdecznie!
Marzena

sobota, 15 września 2018

Lullaby Hat

Ram Pam Pam, nowa Chmurkowa włóczka, to nic innego jak grubaśny, miękki i uroczy motek stworzony po to by móc upleść sobie coś ciepłego na zimę! Upleść w błyskawicznym tempie, bo w zasadzie wystarczy jeden dzień by mieć nową czapkę... Mimo że bardzo lubię grubość fingering, to wielką frajdę sprawia mi od czasu do czasu wydzierganie czegoś w tak ekspresowym czasie, na grubiutkich drutach. Każdy rząd to niemalże kolejny centymetr robótki! Najlepszy projekt na napięty grafik :)

Gdzieś między jednym farbowaniem a drugim, sesją zdjęciową nowości, pakowaniem i ogólnym szykowaniem na Drutozlot, znalazłam dosłownie chwilkę by wydziergać uroczą i bardzo prostą czapę o nazwie Lullaby! Wybrałam klasyczne ściegi, pięknie grające z mięsistą włóczką typu singiel. Czapka jest bardzo prosta i wygodna, a co najważniejsze - nie ma szans w niej zmarznąć! Więc jeśli i Wy potrzebujecie czegoś ciepłego na chłodne wieczory to... mam dla Was niespodziankę. Wzór na Lullaby właśnie trafił do sklepiku i jest dostępny w języki polskim i angielskim za darmo! No to teraz wypada już ją pokazać, prawda? 

Lullaby Hat wydziergana z Ram Pam Pam w kolorze o tej samej nazwie:






Kolor to bardzo subtelny melanż wielu mocno rozbielonych, pastelowych kolorów - od pudrowego różu, przez brzoskwinię i żółty, po miętę i błękit. Przejścia kolorów nie są widoczne, całość delikatnie tylko mieni się kolorami.
 

Tak gruba włóczka (chunky) aż się prosi o prosty ścieg. Uwielbiam ściągacze dziergane z takich grubasków - zawsze są takie równiutkie! Wyjątkowo satysfakcjonujący widok.


Zużyłam dokładnie jeden motek Ram Pam Pam, używając drutów 6.5 mm oraz 8 mm. Stworzyłam nawet dla niej wrzosowy pompon, ale ostatecznie z niego zrezygnowałam, choć do takiego kroju i wzoru pompon nadaje się idealnie. 

Macie ochotę zrobić szybciutko jedną dla siebie? Jeśli tak, nie pozostało mi już nic innego jak zaprosić Was na Ravelry, na mój profil, do pobrania darmowej kopii wzoru - klik!

A już niedługo pochwalę się nową chustą! Do napisania!
Marzena

edit: Moi mili. Był tu kawałek o psiaczku, którego mieliśmy przez kilka dni.  Psiak ma się dobrze, ale niestety nie mógł z nami zostać, co jest dla nas niewyobrażalnie przykre i dołujące. Stąd już tego brak wpisu... Tak staram się sobie poradzić. Wybaczcie. Nie jest łatwo...

niedziela, 2 września 2018

Drutozlot 2018!

Przybywam do Was z relacją z wczorajszego cudownego dnia! Będzie zapewnie trochę bez składu i ładu, ale po takiej dawce emocji, nie idzie skupić myśli! A czekać nie będę! :)

Chmurka po raz kolejny miała przyjemność być jednym z Drutozlotowych wystawców, zapakowaliśmy więc w piątek cały samochód wełną, zostawiając miejsce dla siebie i Mateusza, i ruszyliśmy do Torunia! Zabrałam ze sobą efekt mojej dwumiesięcznej pracy oraz mnóstwo motków od Julie Asselin... niemożliwością było pomieścić wszystkiego na stoliczku, ale mieliśmy dość obfite zaplecze, które sukcesywnie pojawiało się przed Wami! Tak prezentowało się Chmurkowe stoisko zaraz przed wielkim otwarciem!
Po lewej możecie zauważyć Alpacino i Goat on the Boat. Do Chmurkowej stałe palety dołączą od jutra cztery nowe kolory Alpacino: Herbarium, Flower Pot, Sandstone i Phacelia. Kózka zaś zyskała aż sześć nowych odcieni: Seashell i Governess, które powstały z mojego uwielbienia do nieokreślonych, stonowanych barw, oraz z chęci stworzenia kolorów idealnie pasujących do znanych Wam już Petal i Flea Market:
A oprócz nich pojawiła się Patina, Foggy Night, Valadilene oraz Cogs. Zajrzyjcie w poniedziałek do Chmurki, będzie można się im przyjrzeć :)

Po prawej same cuda od Julie! W tym nowa baza, Leizu Fingering Simple, która godnie zastąpi Milisa - posiada jedwab, jest więc jeszcze milsza w dotyku :) Kolorów możecie nie rozpoznać, bo i tu są nowości!

Na dole możecie wypatrzyć moją nowość, włóczkę grubiutką i miękka jak baranek, a imię jej Ram Pam Pam! Jest idealna na zbliżającą się jesień i zimę! Aż się prosi o coś przytulnego! Niedługo pokażę Wam czapę, którą wydziergałam na dwa dni przed festiwalem.

Gdy o 9:00 otworzyły się drzwi... co ja Wam będę mówić! No szaleństwo, cudowne szaleństwo pełne uśmiechniętych twarzy, morze dziewiarek, z których radość i pasja po prostu się wylewała! Przez pierwsze kilka godzin udało mi się zamienić z każdym kto do mnie zajrzał tylko "kilka" słów, choć pragnęłabym przegadać godziny! Nie mam żadnego zdjęcia z początku - myślę, że mało kto o tym wtedy myślał! Upolowałam jednak kilka kadrów z toruńskiej gazety wyborczej. Tu i tak jest całkiem "luźno":
 
 
 
 

Kolejny raz poznałam wiele świetnych, niezwykle serdecznych osób! Mogłam zobaczyć oczywiście i tych, których znam lub obserwuję od lat :)
 Monika!
Kasia i Herbi!



Najlepszy pomocnik jakiego mogłabym mieć!
Z ogromnym podekscytowaniem wypatrywałam w tłumie Wasze wersje moich projektów... to niesamowite uczucie widzieć Wasze sweterki według mojego projektu na żywo! Aż chce się działać dalej! 
Każda z nich była wyjątkowo piękna... Zebrała się niezła grupa dziewczyn z Leą i Twill and Plain, nie mogłam więc postąpić inaczej i urządziłyśmy sobie mini sesję :) Lea w 9 wersjach kolorystycznych!

I jak tu ich nie lubić!?
 
 I Twill and Plain:

Popołudniu, gdy emocje ciuuuut opadły, znalazło się wiele chwil do rozmów:
 Piękny, prawda?

Ale jak widać nawet wtedy zdecydowanie wolałam chłonąć atmosferę i zaczepiać każdego, niż zajmować się aparatem! :) Wybaczcie! Liczę, że podrzucicie mi coś od siebie! Więcej zdjęć będziecie zapewne mogli niedługo zobaczyć na stronie Drutozlotu! 

Dziewczyny - dziękuję Wam ogromnie! Cieszę się, że mogłam Was zobaczyć, poznać, porozmawiać, że miałyście ochotę zajrzeć do mnie, choćby na chwilę, zagadać, pokazać swoje projekty, pośmiać się! To ogromnie miłe! Jeszcze mi się w głowie kręci :)

Do następnego razu!!!
Marzena