piątek, 27 września 2019

Sukienka Ogden Cami

Postów w tym miesiącu nie ma końca! :) Sporo rzeczy uzbierało się w ciągu lata i teraz mam odpowiednio dużo czasu i siły by o nich opowiedzieć.

Od początku tego roku uszyłam trzy bluzki, dwie pary szortów i cztery sukienki! Wszystkie posty na temat szycia możecie znaleźć tu: klik!
Nie wszystko jednak udało mi się obfotografować - dwie z uszytych przeze mnie sukienek dopiero niedawno doczekały się sesji i dziś będzie o jednej z nich. Sukienka powstała gdzieś na przełomie czerwca i lipca, nie pamiętam dokładnie (edit: to było jeszcze wiosną!), poprzez zmodyfikowanie wzoru "Ogden Cami". Korzystałam już z niego by stworzyć prosty, letni top, o którym pisałam tu: klik!

Latem lubię nosić jak najlżejsze ubrania (stąd moja wielka niechęć do letniej dzianiny). Najbardziej komfortowo czuję się w zwiewnych i niezabudowanych sukienkach, dlatego taki mocno wycięty krój, wąskie ramiączka i szerszy dół był bardziej niż pożądany w mojej garderobie.

Teraz, gdy sama tworzę ubrania, mogę bez problemu kupić piękne lny, które po prostu nie mają sobie równych w upalne dni. Len nie przykleja się do ciała, jest zwiewny i przewiewny, szybko odprowadza wilgoć. To moje tegoroczne odkrycie! Lubię również wiskozę, za jej miękkość i lejący efekt. Myślę, że skuszę się też kiedyś na jedwab. 
Tkaninę na ten projekt kupiłam w australijskim sklepie The Fabric Store - klik! Jest to średniej grubości len z delikatnym połyskiem i trochę inną fakturą, niż spotykałam dotychczas. Jest bardziej śliski i mniej rustykalny niż pozostałe w mojej szafie. Początkowo chciałam zrobić z niego szorty, ale szybko zmieniłam zdanie. Długo nad nim myślałam, nie pasował mi do żadnej sukienki, którą miałam w planach... Po uszyciu topu Ogden Cami mnie olśniło! I jestem naprawdę zadowolona z efektu :)

Sukienka pojechała ze mną na wakacje i te wycięte plecy, jak i sama tkanina, sprawdziły się idealnie w mocnym słońcu Portugalii! 

Przód jest trochę płytszy, ale sukienkę można bez problemu nosić też tył na przód. Ja jednak czuję się komfortowo w tej pierwszej wersji.

Korzystając z wyznaczonego miejsca na wykroju, przedłużyłam top o odpowiadającą mi długość, zachowując kształt i proporcje. Bardzo lubię wszywać takie ramiączka - ciągle fascynuje mnie to, jak konstruuje się niektóre rzeczy. Odwracamy na lewą stronę, przykładamy prawymi stronami kawałki, wsuwamy to i owo, szyjemy, ciachamy, wywijamy i gotowe! :)

Jestem pewna, że uszyję kolejną! Tym razem może dodam kieszenie.

Uwielbiam ten kolor! To subtelny brzoskwiniowy róż, który świetnie komponuje się z miodowymi i złotymi odcieniami. Co prawda podkreśla również bladość skóry, ale to raczej nie grozi w typowo letniej sukience.

Miałam 1.5 metra tkaniny i zostało mi sporo kawałków. Niestety nie tyle by coś móc z nich zrobić, ale już wiem, że na następną można zamówić go mniej. Użyłam nici Gutermann, numer 991.

I mimo że idzie jesień i zima, ja niekoniecznie mam ochotę przestać szyć letnie rzeczy. Obecnie szyję kurtkę i planuję może jakąś ciepłą spódnicę albo sukienkę, ale zapewne zaraz znowu zamówię lny i wiskozy i zacznę uzupełniać letnią garderobę. W przyszłym roku wakacje przyjdą do nas wcześniej, więc mam dobry powód :)

Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena

wtorek, 24 września 2019

Sintra. Portugalia

Dziś kolejny dzień z naszej podróży do Portugalii! Jeśli macie ochotę przeczytać o Lizbonie, to zapraszam Was tu: klik!

Po drugiej nocy spędzonej w stolicy ruszyliśmy w dalszą drogę - plan na ten dzień był następujący: wypożyczyć auto, pojechać do Quinta da Regaleira, które miało u nas priorytet, następnie do Pałacu Pena, a gdy czas pozwoli zobaczyć jeszcze zamek Maurów. Wszystko to mieści się w Sintrze, mieście leżącym niedaleko Lizbony. 

Jeździliśmy już po kilku różnych od siebie krajach i przyznam, że chyba Portugalczycy najmniej mi się podobają jako kierowcy. Ruch w okolicach stolicy był spory, pasy dość wąskie, a kierowcy nie widzieli sensu w zachowaniu, choćby minimalnego, bezpiecznego odstępu między pojazdami. I jest to u nich najwidoczniej norma, bo przy drogach często widać znaki przypominające o wymaganych odstępach. Jadąc po autostradzie, z maksymalna prędkością 120 km/h, kierowcy zajeżdżają sobie drogę, wciskają się w niewielką przestrzeń między jednym, a drugim autem, lawirują, wyprzedzają w ostatnich momentach. Byliśmy świadkami sytuacji, gdy trzy auta jechały jeden za drugim, z odstępem niemogącym przekraczać dwóch metrów. Dwóch metrów! Na autostradzie! Przecież gdyby ten pierwszy zahamował, Ci z tyłu nie mieliby szans zareagować. I takiej sytuacji też, niestety, byliśmy świadkiem. Miało to miejsce na moście Vasco da Gama (17 km most przez rzekę Tag). Ruch był naprawdę spory, zachowanie "jak zwykle" i nagle, kilka bądź kilkanaście aut przed nami coś się wydarzyło - wszyscy zaczęli gwałtownie hamować. Trzy auta "wpadły na siebie". Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale przerażenie kobiety znajdującej się w środkowym aucie (było naprawdę nieźle zgniecione) dało do myślenia. Nam na pewno, ale coś czuję, że Portugalczycy nadal trzymają się ogonów sąsiada... Na autostradzie było lepiej, bo ruch był naprawdę niewielki.
Tak jak pisałam stoją tam znaki z informacją o bezpiecznej odległości, a dla ułatwienia maluje się żółte strzałki na jezdni, dzięki którym ocenić można czy jedziemy bezpiecznie, czy jednak nie.

W końcu udało nam się bezpiecznie dojechać do Sintry! Było w miarę wcześnie, nie było jeszcze południa. Kolejka do kas była niewielka, więc naprawdę szybko dostaliśmy się do środka. Pogoda w Sintrze była zupełnie inna niż w Lizbonie - Quinta da Regaleira, jak i Pałac Pena, leży na wzgórzach, wśród drzew. Towarzyszyła nam więc wilgoć, chmury i orzeźwiający wietrzyk. Wiedzieliśmy, że tak będzie, więc mieliśmy ze sobą coś cieplejszego.
Jeszcze na zewnątrz, za murami, mogliśmy dostrzec, że to będzie piękne i niezwykłe miejsce! Pełne magii i tajemnic! Stare, omszałe mury, zdobienia, gęsto rosnąca roślinność... jest tam coś, co wywołuje dreszczyk! Wszak pierwszy właściciel, Carvalho Monteiro, był człowiekiem zafascynowanym alchemią, mistycyzmem, różokrzyżowacami i masonerią. I właśnie tym inspirował się wynajęty przez niego architekt, gdy projektował posiadłość. Dość słów - zdjęcia lepiej Wam to zobrazują :)

(Każde zdjęcie możecie powiększyć) 

W tle możecie ujrzeć pałac - udało nam się zobaczyć wyłącznie parter, bo piętra były w remoncie. Ale to co w ogrodzie jest równie fascynujące... może nawet bardziej :)
 
 

Ogrody to wijące się ścieżki na różnych poziomach. Co chwilę spotykamy coś osobliwego! Kapliczki, świątynie, fontanny i małe wodospady, tajne przejścia czy ciemne jaskinie...


Przyjemnie było odkrywać to wszystko, klucząc między drzewami, wspinając się po schodach, zaglądając do wnętrza napotkanych budynków - nigdy nie było wiadomo co znajdziemy w środku albo co zobaczymy po wyjściu z tunelu. 

Idziemy, idziemy i nagle... wieża jak z baśni! Biegnę! Będę Roszpunką!

Quinta da Regaleira chyba najbardziej znana jest ze Studni Inicjacji, gdzie podobno odprawiano masońskie rytuały. Z zewnątrz wygląda jak usypane głazy, a gdy przejdziemy przez wąskie przejście widzimy coś takiego:

Schodzimy na dół po niewielkich kamiennych schodach...

Nie wracamy już do góry, tylko wychodzimy przez ciemny, wilgotny tunel. W ogrodach jest jeszcze jedna studnia, mniejsza i zdecydowanie mniej popularna, chociaż również bardzo klimatyczna. 

Spacer po posiadłości trochę nam zajął, więc zdecydowaliśmy, że zobaczymy jeszcze tylko Pałac Pena i ruszamy na południe. Okazało się, że chociaż Pałac Pena jest niedaleko, to droga samochodem zajmie nam ponad pół godziny!
Pod Quinta da Regaleira nie było w zasadzie miejsc parkingowych, więc pojechaliśmy dalej i zatrzymaliśmy się na zatoczce przy drodze. Niestety nie zwróciliśmy uwagi, że droga ta jest jednokierunkowa, więc nie mogliśmy już zawrócić - trzeba było zrobić kilkunastometrową pętlę po wzgórzach! 
Gdy już prawie byliśmy na miejscu naszym oczom ukazał się ogromny sznurek samochodów. Nie było wątpliwości - wszyscy jechali do Pena :) Wspinaliśmy się żółwim tempem wąską drogą pod górę. Od czasu do czasu pojawiały się równoległe miejsca parkingowe. Wszystkie oczywiście zajęte. Ale mieliśmy farta, bo gdzieś w połowie drogi, ktoś właśnie zwalniał jedno, więc nie zastanawiając się ile jeszcze brakuje nam do celu, zostawiliśmy auto i spacerkiem minęliśmy cały korek. Po drodze zaglądaliśmy przez płot do ogrodów:

Naprawdę nie wiem co nas podkusiło, żeby tym razem zostawić swetry i bluzy w samochodzie. Okej, zrobiło się cieplej, ale to było tam - ileś metrów niżej! :) Dotarliśmy do kas, gdzie kolejka po bilety była odzwierciedleniem kolejki na parking i zaczęliśmy sobie marznąć. Przyszła dość gęsta mgła, a wiatr przybrał na sile. Wszyscy ubrani w długie spodnie i rękawy, a my jak na plażę! W towarzystwie gęsiej skórki i dzwoniących zębów, doczekaliśmy się i po zakupie wejściówek usłyszeliśmy, że tam w środku jest jeszcze jedna (godzinna) kolejka do pałacu. Mieliśmy więc wybór - iść i czekać, iść i obejrzeć tylko tereny wokół budowli, albo zawrócić do auta i stanąć ponownie w gigantycznym korku na jednokierunkowej drodze. Mieliśmy już bilety, więc wybraliśmy opcję numer dwa. Dobra, dodać muszę jeszcze, że byliśmy już bardzo głodni. Odpuściliśmy stanie w następnej kolejce do bufetu i kupiliśmy sobie przekąski w automacie.
Pałacu nie było widać przez długi czas. Mgła przybrała na sile i dopiero z bliskiej odległości mogliśmy w ogóle dojrzeć jego kształt. Jak widać, póki co wszystko szło po naszej myśli! :)
Gdy dotarliśmy do zapowiadanej kolejki, widoki jakie pojawiły się przed naszymi oczami, trochę złagodziły rozczarowanie. Czegoś tak baśniowego w architekturze jeszcze nie widziałam!
Pałac nie chciał nam się pokazać w całej okazałości, więc postanowiłam skupić się na jego detalach. I one naprawdę dobrze pokazują jego piękno i klimat... Ja byłam oczarowana:
 

Doczytaliśmy, że wejście na dziedzińce nie wymaga stania w kolejce, wiec licząc na to, ze może za jakiś czas tłum zmaleje, poszliśmy pospacerować i obejrzeć (ha ha) widoki.
 
 

Pałac pena wygląda jak spełnienie marzeń każdego, zakochanego w baśniach, dziecka! Moim zdaniem Portugalczycy, jako jedni z nielicznych w Europie, dali upust swojej wyobraźni, puścili wodze fantazji i nie bali się przesady. Wszystkie smutne, przytłaczające, majestatyczne i budzące respekt budowle, zamki i kościoły europejskich miast, mogą się schować :)
 

Kolejka jednak nie zmalała, wręcz przeciwnie, a że mieliśmy jeszcze trochę czasu to po prostu cierpliwie poczekaliśmy. Wnętrze było bogate, jak to w Pałacu, ale oboje uznaliśmy, że nic nie przebije jego zewnętrznego piękna.
 
Bardzo podobają mi się te zacieki, pęknięte kafelki, omszałe kamienie...

Zmarznięci, głodni, ale naprawdę zachwyceni tym co mieliśmy okazję tego dnia podziwiać, wróciliśmy do auta i skierowaliśmy się na południe. Ruch wrócił do normy, więc wydostaliśmy się w miarę sprawnie. Gdybym miała odwiedzać to miejsce jeszcze raz, to z pewnością byłyby to godzinny poranne, ale nie mieliśmy dwóch dni na poranne zwiedzanie pałacu i Quinta da Regaleira, w którym zapewne w godzinach popołudniowych działy się podobne cyrki. 

Jestem zachwycona Portugalską architekturą. Nie tylko tą miejską, ale i pałacową! Obfitość wzorów i kształtów, nasycenie i dobór kolorów oraz niestandardowe rozwiązania bardzo przypadły mi do gustu. Widać w nich umiłowanie piękna, dbałość o detale i naprawdę bujną wyobraźnię autorów. Takie coś to ja szanuję :)

Następny post będzie już o ciepłym piasku, złotych klifach i zimnej wodzie. Ale głównie o sporcie!

Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena

niedziela, 22 września 2019

Mieszkaniowe sprawy: mały pokój, część 1.

Tak dawno nie pisałam nic o urządzaniu mieszkania! Co prawda pokazałam Wam ostatnio balkon, ale niekoniecznie liczy się jako "wnętrze" i poza tym zrobiony był już rok temu :). A dziś chciałabym napisać o czymś całkiem świeżym. 

Gdy urządziliśmy kuchnię, salon i łazienkę to dość mocno zwolniliśmy. Gdzieś tam udało nam się położyć drewno na skosach, kupić łóżko czy szafę, wykończyliśmy przedpokój, o którym Wam kiedyś opowiem, dokupiliśmy brakujące elementy do salonu, ale przez ostatnie parę lat zdecydowanie mniej intensywnie działaliśmy w temacie urządzania. 
Gdy wyniosłam się z farbowaniem do pracowni, a następnie zamknęłam sklepik, opustoszał pokój na poddaszu. Ten tak zwany "mały pokój" (każdy ma chyba mały i duży pokój:)). Trzymałam tam swoje graty do szycia i fotografowania, więc nazywaliśmy go przez moment "moim pokojem". Teraz jest już to oficjalnie przyszły pokój komputerowy/szyciowy/gościnny. Czyli takie biuro połączone z pracownią, z odpowiednim miejscem do ugoszczenia potencjalnych gości. Brzmi jakby wcale nie był taki mały :)

Nigdy wcześniej specjalnie nie zastanawialiśmy się nad tym jak chcielibyśmy go urządzić. Pokój sobie po prostu był i czekał na swoją kolej. Wyniesienie się z niego ze sklepikiem, kupienie drugiego komputera oraz chęć (no czas najwyższy) wyniesienia z salonu obecnego sprzętu, zmotywowało nas do pracy. No i przyszła jesień, a my jesienią zawsze coś musimy wymyślić do roboty. 

Pomysł na wystrój przyszedł nagle - zainspirowało mnie pewne zdjęcie w sieci, pokazałam Mateuszowi, opisałam koncepcję, opowiedziałam jaki klimat możemy stworzyć w tym pomieszczeniu i obojgu nam przypadło to do gustu. Postanowiliśmy odrobinę zaszaleć! Od początku nie chcieliśmy mieć dokładnie takich samych wystrojów w każdym pokoju - chcemy trzymać się bieli i jasnych odcieni, drewna i skandynawskiego klimatu z rustykalną nutą. To drugie uzyskaliśmy na górze, kładąc białe deski na skos, a teraz dodając tam odrobinę wikliny (ale sypialnia dalej w powijakach, przyjdzie na nią pora po małym pokoju), albo kupując stolik kawowy ze starych desek. Chcemy by każdy pokój był jasny i przytulny, ale miał odrębny charakter. Mały pokój to miejsce, w którym będziemy spędzać sporo czasu. Głównie ja, bo pracuję w domu. To pokój do zabawy, pracy i tworzenia i chcieliśmy by był przytulny i miły dla oka, jednocześnie trochę szalony i poprawiający nastrój. A przede wszystkim inspirujący! Puściliśmy wodze fantazji i poszliśmy w kierunku boho :) Co prawda nie lubię takiego kategoryzowania, bo z pewnością sporo rzeczy w stylu boho się tam nie pojawi, bo nadal lubimy minimalizm, wiec nie nawrzucamy tam szpargałów, ale będą kwiaty (już zaczynają opanowywać nasz salon!), kolory, tkaniny, wzory i kształty. Póki co gotowa jest podstawa i o tym będzie dzisiejszy post.

Podstawa czyli oprawa. Złożyliśmy zamówienie w zaoceanicznym sklepie internetowym (Urbanwalls) na główny jej element - zdjęcie, którym się inspirowałam, pochodziło właśnie ze strony tego sklepu - i zaczęliśmy przygotowania. 
Na początku należało odmalować ściany. Farbowanie niestety wiąże się z chlapaniem i wierzcie mi, że zamalowanie barwników, nawet dobrą farbą, wcale nie jest takie proste. Potem oczywiście położyliśmy listwy oraz, w końcu, zamontowaliśmy każdy kontakt (nigdy nie zostawiajcie tego na później!:)). Przesyłka ze sklepu dotarła do nas, co nas bardzo zaskoczyło, błyskawicznie i mogliśmy zacząć nadawać pokoikowi charakteru!

Paczka, która do nas dotarła zawierała gruby rulon pięknych kwiatowych naklejek ściennych. Szukaliśmy najpierw czegoś na polskim rynku (naklejek albo tapet), ale bez powodzenia. Tylko te jedne odpowiadały nam klimatem, stylem i kolorami! Celowaliśmy w miodowe, ciepłe odcienie, zieleń i odrobinę różu. Nie chcieliśmy przyciemnić pokoju, a wręcz rozświetlić go kolorami! Więc chociaż podobała nam się pewna czarna tapeta w barokowe kwiaty, to jednak odpuściliśmy - czerń przytłoczyła by ten niewielki pokój.

Zanim jednak mogliśmy przejść do rzeczy, należało naklejki wyciąć i (dla mnie to oczywiste!) posegregować. Lubię robić takie rzeczy.
 

Zestaw zawierał w sumie 30 kwiatów i 20 liści. Naklejek nie trzeba wycinać wzdłuż krawędzi wzoru, na szczęście:) By ułatwić pracę producent proponuje zostawić spory margines. 
Podzieliłam je w zależności od wielkości i koloru. Używaliśmy tylko tych dużych kwiatów oraz liści. Taki podział pomógł nam w komponowaniu zestawów. A można było podejść do tematu na kilka sposobów. Naklejać kwiaty oddzielnie, tworzyć małe grupki, albo spore zestawy. Opcji było mnóstwo! Trochę mnie to przytłoczyło, ale kilka głębszych oddechów i jakoś się udało :)

Na początku ustaliliśmy ile ścian chcemy obkleić. I byliśmy jednogłośni - jedną! Nie chcieliśmy przesadzić (o co łatwo, gdy nas coś zachwyci). By było ciekawiej wybraliśmy ścianę ze skosem, tę na przeciwko drzwi. Kolejna decyzja dotyczyła wielkości zestawów. Obejrzeliśmy realizacje innych osób oraz autorki naklejek i najbardziej podobały nam się większe zestawy, gęsto przeplatane liśćmi i kolorami, gdzie naklejki nachodzą na siebie tworząc trójwymiarowy efekt. Pozostało jeszcze ustalić czy chcemy by kwiaty "zaginały się" na sufit lub sąsiadującą ścianę czy może jednak kończyły równo z nimi. Zdecydowanie wolałam tę drugą opcję. 
Używając taśmy papierowej (kiedyś widziałam coś takiego u Pimposhki:)), zaznaczyliśmy na ścianie miejsca, w których będą stały meble i dekoracje. Znajdzie się tam krótszy bok biurka, kanapa i zabudowanie skosu. Dzięki temu wiedzieliśmy jakie miejsca na ścianie będą widoczne, ile mamy miejsca itp. Plan był taki, żeby kwiaty wystawały zza kanapy, z listwy, z krawędzi ściany - bardzo lubię taki efekt!
I wydaje się, że to już wszystko, można naklejać! Ale nie... teraz najtrudniejsze! Czyli układanie zestawów, tworzenie kompozycji, dobór kolorów... Naklejkę użyć można tylko raz, więc nie chcieliśmy popełnić gafy.

Na niższej wysokości mogliśmy próbnie mocować elementy na ścianie, ale najwyższy zestaw znajdować się miał pod sufitem, więc wykonaliśmy próbę na podłodze:
 
Następnie skleiliśmy wszystko taśmą, przymierzyliśmy do ściany i zaznaczyliśmy strategiczne miejsca ołówkiem, by się nie pomylić podczas naklejania. Jeszcze tylko fotka, by zapamiętać efekt i do roboty!

Naklejanie okazało się banalnie proste! Wymagało to od nas delikatności przy odklejaniu i starannego dociśnięcia naklejki, w celu usunięcia bąbli powietrza. Jeśli coś nie szło po naszej myśli, to mogliśmy bez paniki to poprawić. Łatwiejsze niż się wydaje, serio! Ten gif idealnie pokaże Wam jak wyglądał proces naklejania ułożonej kompozycji:

Moim zdaniem nie należy usilnie chcieć pokazać jak najwięcej naklejki - niektóre kwiaty, jak ten pierwszy, to tylko skrawek wystający z sufitu. Liście też są mocno wsunięte pod kwiaty. To daje bardziej "naturalny" efekt. Jak w przyrodzie!

Ten biały kwiat miał wąskie płatki, co pozwoliło nam w łatwy sposób wysunąć na wierzch dwa z nich na ostatni, różowy element. Po prostu nie usunęliśmy z nich (płatków) papieru i dopiero gdy wszystko było gotowe, nakleiliśmy je na wierzch, dzięki temu zrobiło się bardziej trójwymiarowo :)

Po prawej będzie stała kanapa i kawałek tego zestawu będzie za nią schowany.

Styl tych kwiatów jest zupełnie inny od tego co widywałam w sklepach - są malowane, ale nie jest to popularna akwarela, która już mi się opatrzyła. 

Zaraz pokażę Wam całość, ale najpierw muszę opowiedzieć o drugiej rzeczy, którą zrobiliśmy by zakończyć pracę nad oprawą! :) Nasze poddasze ma dość strome skosy - na samym dole, w najniższym miejscu jest tylko około 20 cm. Dobrze to widać na pierwszym zdjęciu wpisu. Zostawienie tego w ten sposób, odsłoniętego, nie wchodziło w grę - wygląda to nieestetycznie i wizualnie zmniejsza pokój. Od początku planowaliśmy zabudować te skosy, zaczynając tak mniej więcej kilka centymetrów pod oknem. Wszystko poniżej nie nadaje się do użytku, co najwyżej do przechowywania. Odwlekaliśmy pracę nad tym, bo mając jakieś 8 metrów skosu, musieliśmy liczyć się ze sporym kosztem wykonania mebli na wymiar (i to w takiej najprostszej, nudnej wersji). Bo taki był nasz pierwszy pomysł. Szafki! Ale czym dłużej o tym myśleliśmy, tym mniej podobał nam się ten pomysł. To znaczy... nie, pomysł jest super, ale nam takie proste, białe fronty po prostu nie pasowały do klimatu jaki stworzyliśmy i chcemy stworzyć na poddaszu. Sypialnia ma rustykalny charakter, mały pokój ma być bardziej boho... Zaświeciła się w mojej głowie lampka, poleciałam sprawdzić jak mogłoby to wyglądać (zdecydowanie nie byłam pierwsza - znaleźliśmy mnóstwo pomocnych zdjęć podobnych realizacji), przedyskutowaliśmy sprawę i zaczęliśmy planować. Zamówiłam próbki...

Piękny jest ten mauve, ale wygrała ochra. Lepiej wpasowywało się w klimacik :)

A gdy już podjęliśmy decyzje i zrobiliśmy zakupy, należało wziąć się do pracy! Każdy miał swoje zadanie, Mateusz mocował...

 A ja wzięłam się za szycie! I po kilku dniach pracy mały pokój, a raczej jego oprawa, wygląda tak:  

I widok na całokształt:

Postanowiliśmy zasłonić skosy materiałem, mocno marszczonym, ciężkim i pasującym do klimatu pokoju :) W sypialni zdecydujemy się na tkaninę lnianą lub imitującą len - jasną, z delikatną fakturą. 

Zamocowaliśmy klasyczny, cienki karnisz w kolorze mosiądzu. Skróciliśmy maksymalnie jego odległość od ściany, tak by nie powstała zbyt duża szpara. Tę, która była nieunikniona, zakryliśmy falbanką. Podzieliliśmy kotarę na trzy części by łatwo było ją odsuwać w wybranym miejscu. 

By nie powstawała luka w miejscu wsporników, wykonałam nacięcia po lewej stronie tunelu (pomysł Mateusza!:)) Dzięki temu wspornik nie blokuje materiału. Rozcięcia obszyłam tak jak dziurki od guzików.

Pod skosem planujemy postawić dwuosobową, rozkładaną kanapę (w beżowym kolorze):

A po lewej stronie, na ścianie naprzeciwko okna, będzie stało prawie dwumetrowe drewniane biurko z malowanymi nogami. Planujemy zrobić je sami! Wszystkie meble będą w podobnym klimacie - lekko rustykalne i w ciepłych odcieniach. Postawimy sporo zielonych kwiatów, powiesimy obrazy, półeczki, postawimy lampę, położymy dywanik... ja już to widzę i bardzo chcę już tam pracować i tworzyć! 

Pod oknem będzie stał stoliczek do szycia. Za zasłonką jest nawet gniazdko, które idealnie przyda się do podłączenia maszyny!

Po prawej postawię komodę, w której trzymać będę materiały i wszystkie szyciowe i dziewiarskie akcesoria. 

Mieliśmy trzy podejścia do szycia - na szczęście tkanina była długa, więc miałam z czego poprawić. Na początku zrobiliśmy za wąski tunel i za krótką falbankę. Następnie za długą falbankę, która nie trzymała pionu, tylko smętnie zwisała. Potem... uwaga! Sprułam wszystkie szwy, żeby zrobić kolejną poprawkę. Nałożyliśmy w miejscu szwów flizelinę, która usztywniła materiał, delikatnie skróćiliśmy falbankę i w końcu się udało.

Czy zasłonki będą praktyczne? Pod skosami nie będziemy trzymać rzeczy często używanych. Od tego mamy szafę, szafki, regał, plus będziemy wykonywać jeszcze dużą wnękową szafę w sypialni i kupimy nowe meble, o których Wam wyżej wspomniałam. Nie magazynujemy, więc nie musimy starać się wykorzystywać idealnie każdej przestrzeni w domu. Mieszkamy sami, w trzech pokojach, mamy sporo miejsca :) Kupiliśmy w Ikei niskie, koszykowe komódki, jeszcze ich nie złożyliśmy, więc nie mam zdjęcia. Póki co cztery na próbę - zobaczymy ile rzeczy uda nam się w nich poukładać. A są to na przykład świeczki i przeróżne ozdoby do domu, które wyjmuję raz na jakiś czas, moje suszone kwiaty do zdjęć, akcesoria do pakowania paczek, świąteczne i choinkowe ozdoby... Szuflady będą zdecydowanie wygodniejsze niż pojemniki.
Oprócz tego dwie duże walizki, które w końcu udało się gdzieś zmieścić!
Być może, gdy zabraknie mi miejsca na moje materiały czy sprzęty do szycia, to wygospodaruję tam kawałek miejsca dla siebie, zaraz przy rozcięciu, żeby wszystko było pod ręką.

Chociaż pomysł jest raczej niestandardowy, to bardzo nam się spodobał! Wyszło dokładnie tak jak chcieliśmy. Gruby materiał, z brzoskwiniową fakturą (Velvet-klik!) i w ciepłym, głębokim kolorze, dobrze wpasowuje się w boho klimaty.
 
Szkoda, że jeszcze sporo do zrobienia, bo chciałabym już się tam wprowadzić!
 
Kwiatowa ściana okazała się idealnym tłem do sesji zdjęciowych - właśnie dziś ją przetestowaliśmy :) Mam trochę do pokazania!
 
Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena