Nowa fotoksiążka zamówiona, a to oznacza, że prace na zdjęciami z Portugalii się zakończyły i mam w końcu odpowiedni materiał na posta :)
Portugalia w naszych głowach pojawiała się już od dłuższego czasu i chociaż nie było z nią tak jak ze Szkocją (konkretne i dobrze sprecyzowane marzenie), to kusiła nas bardziej od bliższej Hiszpanii czy Włoch. Z bardzo ważnego powodu. Nie mieliśmy zbyt dużej wiedzy co dokładnie się w tym kraju znajduje, ale wiedzieliśmy co na pewno się w nim robi! I to przeważyło gdy wiosną zaczęliśmy planować letni urlop. Już dawno odkryłam, że najlepszą formą relaksu jest dla mnie aktywność. Od spacerów, po wędrówki, wspinaczki, pływanie... Dlatego myśl o nauce surfowania zdecydowanie wygrała z myślą o plażowaniu! Chcieliśmy spróbować tego już jakiś czas, a gdzie znajdziemy lepsze warunki niż właśnie w Portugalii? Dodatkowo, po wstępnym rozeznaniu, okazało się, że kraj ten oferuje klimatyczne miasta i zjawiskowe widoki, więc nic nie zmusiłoby nas do zmiany zdania. Tak się składa, że któryś już raz wybieramy między jednym państwem a Włochami i jakoś te drugie nie ma u nas siły przebicia. Jestem przekonana, że mi się spodobają, że są naprawdę warte uwagi, ale chyba myśl o ich popularności (tłumy!) lekko mnie zniechęca. Może lepiej wybrać się tam zimą?
Długo nie mogliśmy zdecydować, który region Portugalii wybrać. Czytaliśmy i słyszeliśmy wiele sprzecznych opinii, dodatkowo chcieliśmy mieć jak najlepsze warunki do pływania z deską, dobrą szkołę, przyzwoity nocleg, szansę na słońce i ciepłą wodę (ha ha ha!).
Wiedzieliśmy, że nie będziemy tym razem zjeżdżać całego kraju z góry na dół, nie taki tym razem był cel. Miało być luźno i bez pośpiechu. Więc w grę wchodziło "ćwierć" kraju, należało tylko wybrać, które ćwierć nas interesuje. I jakoś tak bardziej przemawiał do nas region na południe od Lizbony, głównie dzika Costa Vicentina (zachodnia część Algarve), która oferowała idealne fale i plaże oraz mniejszy natłok turystów - Ci głównie wylegują się na południowych plażach :) Zachodnio-południowe wybrzeże jest zdominowane przez surferów, co akurat nam bardzo pasowało.
Ale zanim pojechaliśmy na południe, zostaliśmy na dwie noce w stolicy, bo tam akurat lądował nasz samolot. Mogliśmy od razu kierować się na południe, do Faro, ale raz, że połączenia nie były tak dobre jak w przypadku Lizbony, a dwa, że po po prostu chcieliśmy w ciągu tych dziesięciu dni zwiedzić i poczuć klimat Portugalskiego miasta. I od tego właśnie zacznę.
Podzielę relację na trzy, cztery osobne posty, w pierwszym kumulując wszystkie dni z Lizbony, w drugim pokażę Wam piękną Sintrę, a następnie południe kraju. I to i tak będą bardzo długie posty, więc duża kawa jest wskazana!
Lizbonę zwiedzaliśmy dwa razy - na początku i na końcu naszych wakacji. Mieliśmy lot powrotny wieczorem, więc postanowiliśmy raz jeszcze zanurzyć się w ukochanym mieście... tak, w ukochanym! Coś jest w tym mieście, że budzi sprzeczne uczucia i mam wrażenie, że albo się go nie lubi albo ubóstwia. Cóż, my zachwyciliśmy się nim od pierwszego spojrzenia - gdy tylko wysiedliśmy z metra, na nic nieznaczącej uliczce, wiedzieliśmy, że to jest "nasze" miasto.
Przylecieliśmy wieczorem, więc tego dnia wybraliśmy się tylko na kolację i prawdziwe zwiedzanie rozpoczęliśmy o poranku. Wstaliśmy wcześnie, więc miasto było jeszcze trochę senne. Turyści jeszcze nie zjedli śniadania, więc przez krótką chwilę mieliśmy uliczki dla siebie. Chociaż później, w naszych ulubionych miejscach, wcale nie było tłoczno...
Wyjątkowo nie mieliśmy żadnego planu! Nie planowaliśmy trasy, punktów do zobaczenia, muzeów, zabytków. Nic! Zgodnie z radą, którą wyczytałam gdzieś na blogu podróżniczym, po prostu daliśmy się ponieść naszym nogom i wczuć w klimat tego miasta, nigdzie się nie spiesząc, błądząc, zaglądając w każdą uliczkę. Skierowaliśmy się tylko w stronę starego miasta i potem szliśmy gdzie tylko mieliśmy ochotę.
Zaczęliśmy spacer od Praça do Comércio, gdzie zjedliśmy śniadanie z widokiem na rzekę Tag.
Każde zdjęcie możecie (no dobra, musicie!) powiększyć.
Widok na najstarszą część miasta - Alfamę. Chwilę później już szliśmy między ciasno ustawionymi domami, rozkoszując się starością, kolorami i klimatem!
Tak samo mocno jak róż na sobie, uwielbiam niebieski na Mateuszu :)
Było przyjemnie ciepło. Dzięki bliskości oceanu, na niebie była lekka warstwa chmur, a nawet gdy się rozeszły około południa, to rześki wiatr pomagał znieść wysoką temperaturę.
To urocze stoisko oferowało wiśniową nalewkę w czekoladowych kieliszkach. Nie mogliśmy odmówić tej przemiłej pani!
Całe stare miasto to ciasne, wąskie uliczki, piękne pastelowe kolory, pranie za oknami, bruk i oczywiście azulejos, czyli piękne ceramiczne płytki.
Przed każdymi drzwiami stały kwiaty i ozdoby. Mijane sklepiki czy kawiarenki były malutkie, klimatyczne i oczywiście oferowały coś wyjątkowo smacznego... Pastéis de nata!
Nogi poniosły nas w kierunku zamku świętego Jerzego. W jego okolicach faktycznie zaczęło być tłoczno, chociaż uliczki niczym nie różniły się od tych, które zwiedzaliśmy samotnie na początku.
Zdecydowaliśmy się wejść do zamku i bardzo się z tego powodu cieszę. To był pierwszy zamek/pałac, który widzieliśmy w Portugalii (a widzieliśmy ich w sumie cztery, każdy inny!) i ogromnie nam się podobał! Ta niemalże pustynna roślinność, prażące słońce i minimalizm zamku, przywodził mi na myśl stare miasto położone jeszcze niżej na mapie, gdzieś na północy Afryki (w sumie z Portugalii już naprawdę niedaleko do Maroka)
I chociaż dla kogoś z boku może wydawać się to błahe, to nasze wspomnienie z tego miejsca jest wyjątkowo przyjemne między innymi dlatego, że po spacerze po murach i dziedzińcach skierowaliśmy się do ogrodów wokół zamku, i siedząc na kamiennej ławeczce, z której obserwowaliśmy panoramę miasta i ludzi kluczących po uliczkach, wypiliśmy tam nieziemsko pyszną i orzeźwiającą Sangrię. Wielorazowe kubki i papierowe słomki - da się!
A gdy już jestem przy panoramie... w Lizbonie jest kilka punktów, tak zwanych Miradouro, z których podziwiać można sławne Lizbońskie dachy.
To powolne i nieplanowane zwiedzanie pozwoliło nam na absolutnie bezstresowe chłonięcie miasta. Nigdzie się nie spieszyliśmy, żadne godziny otwarcia nas nie interesowały. I tak na przykład spędziliśmy przynajmniej kwadrans, siedząc na murku i słuchając genialnej muzyki ulicznych grajków. Tak, ten Pan strzela pistoletami na wodę :). Kilka kroków dalej inny artysta grał na gitarze...
Weszliśmy chyba tylko do jednego budynku, ale to głównie to co z zewnątrz podobało nam się najbardziej. Spójrzcie tylko na te uliczki!
Te nieodnowione ulice, fasady, pozorny chaos i szaleństwo kolorów tworzą moim zdaniem bardzo oryginalny styl, nadają miastu autentyczności. Kilka miesięcy wcześniej byliśmy w sławnym Edynburgu i chyba fakt, że Lizbona dostała swój osobny post, a szkocka stolica nie pojawiła się nawet na jednym zdjęciu na blogu, o czymś świadczy? Edynburg był ładny, był ok, ale był jak dla mnie zbyt wygładzony. Wszystko było porządne i uporządkowane. Odczułam, że jest mocno nastawiony pod turystów, o czym świadczyła absurdalna liczba takich samych sklepów, z (drogimi) pamiątkami na całej głównej ulicy. Sklep na sklepie, nie żartuję. Dopiero po odejściu od Royal Mile mogliśmy znaleźć uroczą herbaciarnię lub pub. Nie, nie przepadam za idealnymi miejscami, wolę te żyjące własnym życiem!
To nasze błądzenie wyprowadzało nas czasem w naprawdę dziwne miejsce. Nagle pojawiła się brama, a za nią... zajezdnia tramwajowa :) Ukryta między budynkami.
Gdzieś popołudniu wydarzył się mały dramat - poszliśmy na lody i byłam taka zadowolona z faktu, że mam CZARNE! kokosowe lody, aż tu nagle...
Tak, to jest moja nowa, dopiero co uszyta, bluzka z cudownego tencelu. Założona raz i niestety ostatni, bo lody te nie mają zamiaru zniknąć... prałam w 60 stopniach, plama nadal jest widoczna. Pomóżcie!
No nic, trzeba było iść się przebrać, zwłaszcza, że w planach była kolacja rocznicowa :) To uliczka, przy której znajdował się nasz hotelik. Mieszkaliśmy w uroczej kamienicy, z fasadą pokrytą azulejos, z klimatyczną klatką schodową i naprawdę przyjemnym wnętrzem. Panowała tu cisza i spokój, a jednocześnie mieliśmy całkiem blisko do zabytkowego centrum.
Naprawdę dużo udało nam się zobaczyć tego jednego dnia! A przecież pokazałam Wam tylko mały ułamek tego co widzieliśmy.
Mieliśmy jeszcze okazję przejechać się dwa przystanki uroczym tramwajem (akurat skończyła się trasa:)). Zobaczyć inną dzielnicę Lizbony, przejść się wybrzeżem, kupić pamiątki.
I oczywiście usiąść w końcu w przyjemnym miejscu i zacząć świętować! Portugalia wszak znana jest z wina!
Lizbona jest naszym faworytem wśród miast, które mieliśmy okazję zwiedzać. Jest po prostu cudowna! Ostatniego dnia wakacji wyruszyliśmy wcześnie rano by móc jeszcze zobaczyć co nieco przed lotem powrotnym.
Skierowaliśmy się najpierw do Pałacu Fronteira. Po dniu spędzonym w Sintrze (o czym niebawem!) wiedziałam już, że Portugalczycy mają jedną z lepszych fantazji, jeśli chodzi o architekturę. Widzieliśmy, tak jak wspomniałam, cztery różne pałace/zamki i każdy był po prostu widowiskowy, baśniowy! Takich klimatów jeszcze nie miałam okazji oglądać. Magia! Magia kolorów, kształtów i wzorów. Jakby pozwolić dziecku puścić wodze wyobraźni, dać kolorowe farby i pozwolić przesadzić. Co prawda do budynku nie weszliśmy, bo można go zwiedzać tylko w określonych godzinach, ale ogrody dostarczyły nam tak wiele atrakcji, że nie ma powodu do narzekań:) Tylko spójrzcie na to:
Te kolory nie są przesadzone. Nasycenie tego kobaltu było niesamowite!
Wszędzie kwiaty, urocze ławeczki, fontanny, błyszczące kafelki...
Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc skierowaliśmy się do popularnego Belem, na zachód od centrum Lizbony, które mnie akurat bardzo rozczarowało. Było zupełnie inne, a i pogoda była mniej znośna, więc przegrzałam się i straciłam ochotę na długie spacery. Chyba nic specjalnie nie zrobiło tam na mnie wrażenia. Była gigantyczna kolejka do Klasztoru Hieronimitów, a ten chociaż ładny, nie umywa się moim zdaniem do budowli w Sintrze.
Chodzenie po Belem nie miało już tego uroku - było bardziej nowoczesne, z szerokimi ulicami, nowszymi budynkami. Wybraliśmy się na krótki spacer wybetonowanym deptakiem, przy którym mieści się sławny Pomnik Odkrywców czy wieża Torre de Belém. Ten pierwszy był po prostu zwykłym pomnikiem, a do wieży nawet nie dotarliśmy. Przygrzani słońcem skierowaliśmy się w stronę knajpek, w poszukiwaniu ciastek i świeżego soku pomarańczowego. Ominęliśmy gigantyczną kolejkę do sławnej cukierni z Pastéis de Belem i weszliśmy do w miarę pustej, ale pełnej smakowitych wypieków, kawiarenki. Oto nasza propozycja na idealny obiad:)
Pomarańczowy świeżo wyciskany sok z Portugalii smakuje zupełnie inaczej niż nawet najświeższy w Polsce! Zapewne to zasługa tamtejszych owoców.
Niedługo potem pojechaliśmy na lotnisko. Jak jeździ się po Portugalskich drogach opowiem Wam w następnym poście, bo właśnie drugiego dnia wypożyczyliśmy auto i ruszyliśmy do Sintry, a następnie na południe kraju.
Ta mniej ciekawa końcówka wcale nie zepsuła mi opinii i wrażenia z tego miasta. Oficjalnie Lizbona rządzi! Byliście tam? Jakie są Wasze wrażenia? Powtarzam się, ale my jesteśmy po prostu zachwyceni!!!
Do napisania,
Marzena