niedziela, 8 listopada 2020

Nikko Dress

W poprzednim poście (klik!) pokazałam Wam mój pierwszy, ręcznie uszyty płaszcz i przy okazji, chwaląc się podszewką, zdradziłam o czym będzie dzisiejszy post :). Kilka dni po skończeniu Cambrii Duster, w ekspresowym tempie uszyłam sukienkę, dzięki czemu załapała się na weekendową sesję i tak oto piszę do Was drugi raz w jednym tygodniu. 

Ale przyznać muszę, że mam ostatnio spory problem z blogiem. Nie chodzi o chęci prowadzenia go, bo ja nadal bardzo lubię pisać, ale o... motywację związaną z aktywnością na blogu. Biję się mocno z myślami - pisać czy nie? Ma to w ogóle sens? Wiem, że jest ze mną stała grupka osób, których obecność niezwykle mnie cieszy i którym dziękuję ogromnie za każdy odzew, ale z każdym postem jest jednak coraz ciszej... Nie chodzi tylko o komentarze, ale również o liczbę wejść. Piszę tu, na Facebooku i Instagramie. I to właśnie na blogu, gdzie piszę o wiele, wiele więcej, tu gdzie otwieram się najbardziej, czuję najmniejsze zainteresowanie. Nie obwiniam za to nikogo - wszak to Wasza decyzja gdzie macie ochotę zaglądać i jaka forma treści i kontaktu (na przykład ze mną) odpowiada Wam najbardziej! Niemniej chciałam Wam powiedzieć o moich odczuciach i o tym, że biorę pod uwagę zrezygnowanie z bloga. 

Póki co jestem, ale nie umiem powiedzieć jak długo jeszcze. Cóż, zobaczymy!


Wracam jednak do głównego tematu posta, czyli sukienki Nikko (link do wzoru: klik!). Pewnego razu na kawie z Anią (tą moją Anią od szycia, ale też od dziergania), moim oczom ukazała się przepiękna sukienka! Niestety była już zajęta i z gracją noszona przez jakąś dziewczynę, więc jedyne co mi pozostało to ją znaleźć lub uszyć samemu. I niestety ta sukienka, którą Wam dziś pokażę, wcale nią nie jest - tamtej nie udało mi się jeszcze kupić czy uszyć, ale to nic! Bo ten widok sprawił, że otworzyłam się na nowe kroje i wzięłam pod uwagę nowe dla mnie materiały. Wykroje, które odrzucałam bez zastanowienia, zaczęły kusić. I gdy szukałam tamtej jednej jedynej, trafiłam właśnie na Nikko Dress. Jaki był rezultat tego spotkania zapewne już się domyślacie :) Kupiłam wzór, znalazłam idealny materiał i uszyłam ją tak szybko jak się dało. I nie ma opcji bym miała w szafie tylko jeden egzemplarz.

Chyba nigdy nie miałam tak wygodnej sukienki! Być może jej dopasowanie może komuś sugerować, że ogranicza ruchy, albo uciska tu i ówdzie, ale absolutnie nic z tych rzeczy. Ona jest jak dres po domu, jak najwygodniejsza piżamka :) 

To jednoczesne dopasowanie do ciała i komfort jest efektem kroju oczywiście, ale moim zdaniem głównie materiału, na który się zdecydowałam. Już kiedyś chodziło mi to po głowie, ale nie byłam pewna czy to dobry pomysł, aż nie znalazłam tych dwóch sukienek: klik! i klik!, a dodatkowo nie okazało się, że sklep Metry i Centymetry ma swój lokal we Wrocławiu i oferuje taki właśnie materiał w kilku naprawdę super kolorach (klik!)! Pojechałam, sprawdziłam splot, gramaturę i miękkość i kupiłam ponad 2 metry bawełnianego ściągacza :) Na poniższym zdjęciu możecie dostrzec prążkowaną fakturę:

Materiał jest gruby, ale nie sztywny, ciepły i bardzo sprężysty. Moim zdaniem ideał! Świetnie mi się go szyło, ale nie mogłam po prostu użyć overlocka do łączenia szwów. Jego sprężystość na to nie pozwalała i każda próba (z różnymi naprężeniami nici) kończyła się bardzo luźnym szwem i widocznymi nitkami na prawej stronie. Ale to żaden problem, maszyna świetnie sobie poradziła.

Jak widzicie zrobiłam sobie sukienkę z golfem. Jeszcze kilka lat temu nie akceptowałam żadnego ubrania powyżej obojczyków, ale teraz w ogóle mi to nie przeszkadza. No i kolor! Wcale nie jest różowy, prawda? Już na dobre polubiłam się z mahoniami, koniakami czy terakotą. Grunt by kolor był  przydymiony, zgaszony, a nie mocno nasycony.

Oceniając tabele rozmiarów uznałam, że powinnam wybrać rozmiar 4 w biuście i 6 w biodrach. Uznałam, że w czwóreczce na biodrach i tak pewnie będzie delikatnie luźno, a mi zależało na dopasowanej sukience, więc po prostu zaryzykowałam i wycięłam go bez modyfikacji. Okazało się jednak, że sukienka wyszła bardzo luźna! Leżała tylko dobrze w ramionach, ale w biuście był już niewielki luz, talia wręcz tonęła w nadmiarze materiału, a i na biodrach Nikko smętnie wisiała nie podkreślając absolutnie nic. Zapewne powodem takiego stanu rzeczy jest ta spora sprężystość ściągacza. Sukienki uszyte z klasycznego jerseyu, które widziałam na stronie autora czy w galerii na Instagramie pod hashtagiem #nikkodress, nie wypadają wcale tak źle. Czasem faktycznie są w moim odczuciu zbyt obszerne, ale ogólnie nie zaobserwowałam wielkiego dramatu.

W sumie trochę się spodziewałam, że nie uniknę dopasowywania, bo każdy rozmiar miał większy obwód w talii niż bym sobie życzyła, ale nie sądziłam, że będzie to aż tak drastyczne :) Niemniej modyfikacje w takim kroju i z takim materiałem są banalnie proste. W ramionach leżała dobrze, to najważniejsze! Wystarczyło tylko zebrać równomiernie nadmiar z boków, w tym celu ubrałam sukienkę i poprosiłam Mateusza o zaznaczenie szpilkami odpowiednich miejsc. Zredukowałam tym sposobem około 3 cm z każdej strony (na płasko) w biuście i biodrach oraz prawie 6 cm z każdej strony w talii. Zostawiłam tylko taki luz by łatwo się ją zakładało i komfortowo nosiło.


Rękawy i dół sukienki wykończyłam overlockiem, podwinęłam i przyszyłam używając podwójnej igły. Dzięki temu ścieg jest bardzo elastyczny, ale nadal prosty - na prawej stronie mam dwa, równoległe ściegi, a po lewej niewielki zygzaczek.

Używałam nici Ariadna, o numerze 8011. Musiałam zrobić kilka próbnych ściegów zanim znalazłam idealne parametry do szycia ściągacza, ale nie jest to trudny w szyciu materiał. Zachowuje się po prostu ciut inaczej niż wszystko to, co do tej pory znałam. 

 

Sukienka jest tak prosta, że szycie jej jest po prostu ekspresowe! Chciałabym jeszcze różową wersję, może karmelową, beżową, szarą, z golfem i taką bez, z lżejszej tkaniny na wiosnę, z rękawem 3/4...  

Cena materiału, który wybrałam jest tak korzystna, że nie zamierzam się ograniczać tej zimy tylko do tej jednej:) Moim zdaniem Nikko ma same zalety: jest niewyobrażalnie wygodna, stylowa, kobieca, jednocześnie codzienna i na wieczorne wyjście, nieskomplikowana, łatwo ją zmodyfikować i dopasować do naszych potrzeb. Szyjcie ją, mówię Wam!

 

Pozdrawiam,

Marzena

środa, 4 listopada 2020

Płaszcz Cambria Duster i odrobina dramatu.

Końcówka października to jakiś dramat. Ponad tydzień temu chciałam napisać dla Was posta o moim najnowszym, wyczekanym szyciowym projekcie, ale tak się złożyło, że świat miał dla nas inne plany. Najpierw spadła na nas z niezwykłą siłą decyzja trybunału, a potem ja spadłam sobie równie mocno z obręczy gimnastycznych i potłukłam się wyjątkowo dotkliwie. Weekend wspominam więc jako jedną wielką mieszankę bólu, przerażenia i wycieńczenia. Był protest, strach przed wielomiesięczną kontuzją, był SOR pełen przedmiotowego traktowania i łez, a nawet zepsuty samochód w najmniej odpowiednim momencie. I to wszystko w ciągu dwóch dni. Ależ zabawa! :) Niedziela jednak przyniosła nadzieję, chociaż w jednej kwestii. Ból się zmniejszył tak drastycznie, że trudno było nam w to uwierzyć. Wieczorem chodziłam już jak gdyby nic się nie stało, a w środę wznowiłam treningi unikając po prostu obciążania poobijanych miejsc. Nie wiem z czego są moje kości, ale bardzo je lubię. Uff. Jeden problem z głowy. Ale jak wiecie, w tej drugiej sprawie nie za wiele się zmieniło.

Jaka decyzja zapadła każdy wie... ja całą sobą wspieram protesty, prawa człowieka, wolność i równość. I mimo że nie jest to post polityczny, to chcę byście wiedzieli jakie jest moje stanowisko. Nie wstydzę się tego, nie zamierzam ukrywać, siedzieć cicho. Ale krzyczeć zdecydowanie wolę na protestach, dlatego kończę już ten mało optymistyczny wstęp i opowiem o czymś zdecydowanie przyjemniejszym. 


Uszyłam sobie wełniany płaszcz i jestem ogromnie z niego zadowolona! To zdanie w żaden sposób nie oddaje radochy i dumy, jaka mnie przepełnia, dlatego zamiast produkować kolejne linijki, po prostu pokażę Wam moją uśmiechniętą mordkę w towarzystwie nowego płaszcza :)

Wzór, który wybrałam to Cambria Duster od Friday Pattern Company i tak naprawdę wcale nie jest to wzór na wełniany płaszcz. Docelowo jest to raczej długa, luźna narzutka, ale ja pewnego dnia trafiłam na świetną interpretację dziewczyny, która użyła gotowanej wełny i zwyczajnie zwariowałam na jego punkcie. Niedługo potem do brytyjskiego sklepiku Guthrie&Ghani trafiła nowa dostawa pięknej wełny na jesienne projekty i postępując trochę wbrew swoim zasadom, kupiłam ją tego samego dnia, bez zastanowienia, nie czekając na próbkę i nie szukając żadnej alternatywy. Ta kratka, jodełkowy wzór i beżowo-brzoskwiniowy kolor po prostu był mi pisany :) Tkaninę znajdziecie tu: klik!

Kupiłam 3.2 m, czyli tyle ile podaje wzór. W przypadku niewzorzystego materiału można spokojnie zakupić mniejszy metraż, ale jeśli zależy Wam na spasowaniu wzoru, a ja właśnie taki miałam cel, to warto mieć go nawet trochę więcej. 

Udało mi się zgrać kratkę w każdym miejscu, w którym było to wykonalne - na przednich panelach, na kieszeniach, bocznych szwach, łączeniu w talii i na ramionach. Jest to naprawdę satysfakcjonujący widok :) Nie było to tylko możliwe na łączeniu rękawów z korpusem oraz z przodu, powyżej talii. Tam płaszcz staje się bardziej trójwymiarowy i nie da się uniknąć rozjechania wzoru. Jest to jednak praktycznie niewidoczne bo ukrywa się pod przednimi, dwuwarstwowymi połami.

 
Jako że wzór docelowo zaprojektowany jest dla cieńszych materiałów, musiałam wprowadzić trochę modyfikacji. Największą z nich jest podszewka. Nie chciałam wełnianego płaszcza bez podszewki, ale tworzenie własnej z głowy póki co mnie przerasta. Dlatego zdecydowałam się na inne podejście. Wycięłam z wiskozowej, terakotowej tkaniny (kupionej w Popcouture) te same elementy co z wełny, połączyłam je z główną tkaniną i traktowałam jak jeden element. Pomysł na ten rodzaj podszewki podrzuciła mi Ania, która w tym samym czasie co ja szyła swoją wersję Cambrii Duster z gotowanej, niebieskiej wełny - koniecznie zerknijcie na jej profil klik!
 
Oprócz tego zmodyfikowałam jeszcze wiązanie w talii. Zrezygnowałam z dwóch pasków doczepionych z boku na rzecz jednego, dłuższego by móc opleść się nim również z tyłu. Dodałam też dwie szlufki by utrzymać go w pożądanym miejscu.


Szwy, tak jak proponuje wzór, w większości przypadków wykończyłam lamówką by otwarty płaszcz prezentował się jak najlepiej (polecam ogromnie zwijacze do robienia lamówki!). Zrezygnowałam z niej tylko w rękawach i do zabezpieczenia szwów użyłam overlocka. To zmniejszyło grubość szwów, dzięki czemu nie są wyczuwalne podczas noszenia, a dodatkowo odjęło mi to trochę pracy. Kilka metrów lamówki ze śliskiego materiału może doprowadzić do szaleństwa!

Lamówka w połączeniu z dwoma warstwami sprawiła, że szyłam go tak na oko dwa razy dłużej niż mogłabym w oryginalnej wersji. Ale niczego nie żałuję! Projekt jest łatwy i nieskomplikowany, posiada niewiele elementów, a instrukcje są świetnie napisane. Zdecydowanie do powtórzenia na wiosnę :) Myślę o bardziej "sportowej" wersji.

Moje wrażenia z pracą z wełną? Bardzo pozytywne! Nie różniło się to o wiele od szycia lnu czy bawełny. Ta, którą wybrałam nie jest bardzo gruba - tak akurat na sezon jesienny czy wiosenny - więc komfort szycia był porównywalny z szyciem spodni dla Mateusza. Do prasowania używam zawsze generatora pary i ta wełna świetnie radzi sobie z wilgocią i temperaturą, poddaje się jej, nie zmienia faktury czy koloru, ale na wszelki wypadek używałam cienkiej poszewki i starałam się prasować ją na lewej stronie. Wyposażyłam się w poduszkę prasowalniczą (klik!) by rozprasować zaokrąglone miejsca oraz "domowej roboty" clapper, czyli drewniany, płaski klocek, którym dociska się szwy podczas rozprasowywania. Ja użyłam do tego celu świeczki Woodwick z drewnianą pokrywką:). 
 
Dowiedziałam się tego wszystkiego jeszcze przed zaczęciem pracy - obejrzałam kilka filmików i przeczytałam parę artykułów o szyciu płaszcza. Chciałam zrobić go tak jak należy, niczego nie zepsuć i osiągnąć jak najlepszy efekt. To prasowanie szwów z "clapperem" czy prasowanie na poduszce dało moim zdaniem genialne efekty! 
I jeszcze jedna kwestia, nic odkrywczego, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero podczas szycia tego projektu, więc dzielę się tym (nie)odkryciem z Wami: mając dwie warstwy, w dwóch różnych kolorach, użyjcie dwóch kolorów nici, tak by na żadnej stronie szew nie był widoczny. Inny kolor w bębenku, inny na szpulce. Totalnie oczywiste, ale można się rozpędzić i zapomnieć :)

Używałam nici Gutermann w kolorze beżowo-pudrowym o numerze 991 oraz terakotowej Ariadny numer 7622.
 

Nigdy w życiu nie miałam wełnianego, eleganckiego okrycia wierzchniego, bo każda próba zakupu gotowca w sklepie kończyła się niepowodzeniem. I wiecie co? Bardzo miło się więc żyje ze świadomością, że mój pierwszy płaszcz jest w 100% MOIM płaszczem. Jakby tego było mało kupiłam  już kolejną wełnę, tym razem grubszą, delikatnie "drapaną" na zimowy, ocieplany płaszcz.

A w poście możecie znaleźć spojler tego, o czym będzie kolejny post w tym tygodniu :)

Pozdrawiam Was ciepło! Trzymajcie się!

Marzena

wtorek, 29 września 2020

Flora

Ależ się cieszę, że w końcu mogę pokazać Wam ten sweter! Projektowanie go zajęło mi trochę czasu, a na dodatek dzierganie wypadło w bardzo aktywnym (w domu i w pracy) momencie, więc można rzecz, że się troszkę ślimaczyłam. Gotowy był już w sierpniu, ale uciekliśmy na prawie trzytygodniowy urlop. Po powrocie od razu wzięłam się za wzór i zdjęcia - ten pierwszy jeszcze nie jest gotowy, nie ma tak łatwo, ale zdjęcia jak najbardziej!

Tych, którzy na niego czekają, nie mam zamiaru trzymać dłużej w niepewności, więc tym razem najpierw zdjęcia, a potem sobie pogadam :) Proszę państwa, oto Flora:

Czy są tu jacyś miłośnicy roślin? :) Jestem pewna, że tak! Flora składa się z mnóstwa malutkich botanicznych wzorów: pąków kwiatowych, dmuchawców i gałązek. A może macie inne skojarzenia? Ja, podczas projektowania tego swetra, miałam przed oczami niewielką łąkę otoczoną drzewami, budzącą się do życia na początku wiosny i puszczającą świeże, malutkie pędy!

 

Zależało mi na tym, by wzory te tworzył raczej teksturę niż główny motyw, były obecne na całym swetrze, ale nie zwracał na siebie wielkiej uwagi. Myślę, że dzięki temu sweter jest codzienny i uniwersalny, pasujący na wiele okazji, a jednocześnie nietuzinkowy. 


Flora jest tak wygodna, jak to tylko możliwe! Zdecydowałam się na oversizowy krój, z delikatnie obniżoną linią reglanu, szerokie rękawy, wykończone długim, elastycznym ściągaczem i klasyczne, przytulne wykończenie kołnierza. Pierwszy raz zrobiłam dla siebie sweter z takimi rękawami - chciałam w tym projekcie dać im szansę, bo zawsze unikałam ich jak ognia, będąc przekonana, że absolutnie do mnie nie pasują. I wiecie co? Cieszę się, że spróbowałam, bo okazało się, że niesłusznie ich sobie odmawiałam! Czuję się w nich świetnie i planuję kolejne (również w szyciu:)).


Ta wygoda i luz sprawia, że Flora idealnie nadaje się jako sweter codzienny. Jest trochę jak bluza, którą zakłada się by było ciepło i komfortowo przez cały dzień. Wydziergałam go z włóczki grubości fingering, dlatego mimo swojej obszerności, jest lekki i nie poszerza drastycznie sylwetki. Ponadto sprawdzi się nie tylko na sezon jesienno-zimowy - grzeje dokładnie tyle ile trzeba, dlatego śmiało można nosić Florę wiosną i w chłodne, letnie wieczory.

Odrobinę skrócona będzie też świetnym dodatkiem do lnianej sukienki czy spódnicy. Ważne jest by ściągacz w takiej sytuacji opierał nam się na talii, a nie na biodrach. Taka modyfikacja wzoru będzie oczywiście niezwykle prosta!


 

Zrobiłam go z Chmurkowej włóczki, którą zostawiłam sobie po zamknięciu sklepiku - to Ladysheep w kolorze Glenn (merynos 1ply z jedwabiem). Użyłam 274 gramów, czyli około 1100 metrów. Myślę, że te teksturalne wzory pokochają się również z rustykalnymi, jednolitymi nitkami, czy też z klasycznym, skręconym merynosem! Istotne jest by użyć do jego wykonania kolory jednolite.



Wzór powstanie w przeciągu tygodnia lub dwóch, wtedy też ogłoszę nabór do testu. Proszę poczekajcie więc ze zgłaszaniem, by nic mi nie umknęło. Wtedy też podam wszystkie szczegóły dotyczące wzoru i projektu. Jeśli nie chcecie przegapić testu, możecie też zapisać się do listy mailingowej: klik!

 

Ciekawa jestem co sądzicie o mojej botanicznej Florze! W jakim kolorze widzicie swoją wersję?

Pozdrawiam Was ciepło!

Marzena

poniedziałek, 21 września 2020

Nie studiuję prawa, ale trenuję CrossFit :)

-Hej! Co u Ciebie?

-Wszystko super, zaczęłam zdrowo się odżywiać i uprawiać sport!"

-Brawo! Jaki sport wybrałaś?

-Bieganie/pływanie/badminton/pilates/joga/tenis/itp

-Wow! Gratuluję i trzymam kciuki. Super, że dbasz o siebie. Oby tak dalej!

A teraz zamiast biegania, pływania czy jogi podstaw crossfit. I odpowiedź będzie zupełnie inna! :) Z własnego doświadczenia mogę śmiało założyć, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że usłyszysz coś w stylu: "Zły pomysł, nie powinnaś, stawy za rok do wymiany, mój fizjoterapeuta to nie znosi tego sportu, zrobisz sobie krzywdę, kontuzja na każdym treningu..."

Po prawie dwóch latach trenowania crossfitu, z żadnym z tych argumentów się nie zgadzam i dziś właśnie chciałabym opowiedzieć Wam o tym, jak wygląda ten sport z perspektywy szarego, prostego człowieka, który nie zajmuje się tym profesjonalnie, nie trenuje zawodowo, ale chce wyłącznie dbać o siebie, o swoje zdrowie, wygląd i kondycję. I który, jakimś cudem, po wielu latach lenistwa i nienawiści do sportu, zaczął go kochać całym sobą!

Nie znam dokładnych przyczyn uprzedzenia do crossfitu, ale negatywne opinie o nim póki co słyszałam wyłącznie od osób nigdy go nietrenujących. Krąży pogłoska, że na crossficie nie dbasz o swoje stawy, o mięśnie i ścięgna, że liczy się tylko wynik i wielkość bicka. A nawet jak dbasz to i tak przeciążasz się do tego stopnia, że po kilku latach będziesz musiał kompletnie zrezygnować z aktywności, bo ciało odmówi posłuszeństwa. A teraz spójrzmy na bieganie (wybrałam ten przykład bo jest to jedna z najpopularniejszych aktywności). Jest cała masa schorzeń i kontuzji, które mogą być skutkiem treningów biegowych. To absolutnie naturalne! Nawet jeśli robimy wszystko z głową, dbamy o siebie, rozgrzewamy i rozciągamy, używamy odpowiedniego obuwia, mamy profesjonalny plan treningowy to i tak istnieje szansa na kontuzję. Takie uroki uprawiania sportu :) Ale czy jest to powodem do nie biegania? Skądże. Czy jest to powodem do odradzania innym uprawiania tej dyscypliny? A w życiu! Biegasz, to znaczy, że prowadzisz zdrowy tryb życia. 

Crossfit tym się różni od biegania czy pływania, że angażuje wszystkie partie ciała oraz każdy możliwy mięsień i na dodatek wymaga od nich naprawdę wiele w krótkim okresie czasu. To oczywiście zwiększa szansę na kontuzję, wszak narażone są nie tylko nogi, ale też plecy, brzuch, ramiona... Może to właśnie jest przyczyną "złej sławy?" Statystycznie mamy większe szanse na uraz gdy robimy wszystko, niż gdy robimy tylko jedną rzecz :)

To tak w ramach wstępu. Teraz przejdę do historii właściwej, czyli dlaczego taki leniwy ziemniak, jakim byłam kilka lat temu, zdecydował się na taki a nie inny rodzaj aktywności, jak wyglądają treningi, co mi się podoba w crossficie i dlaczego warto dać mu szansę.


Przez wiele lat unikałam sportu. Zaczęłam już w szkole, gdy po kontuzji kolana zrezygnowałam zupełnie z zajęć WFu. Kolano się zregenerowało, ale mnie już nie dało się namówić na ćwiczenia. Przyszły studia i trwałam w tym nadal, uparcie wmawiając sobie i otoczeniu, że sport jest nudny i nie zamierzam nic w tej kwestii zmieniać. Oczywiście miałam świadomość, że uprawianie sportu jest potrzebne, marzyłam o smukłej sylwetce i dobrej kondycji, ale niechęć była silniejsza. Każda próba biegania kończyła się po kilometrze lub dwóch totalnym zniechęceniem i jeszcze większą nienawiścią. Mateusz nie poddawał się i przez wiele lat próbował mnie namówić do zmiany zdania (odkąd go znam zawsze był wysportowany i aktywny), ale dopiero przed czterema laty coś się zmieniło w mojej głowie. Zapragnęłam podróży, zdobywania szczytów, pływania w ciepłych morzach, przemierzania kilometrów w poszukiwaniu przygód! A tak się składa, że ciężko się to robi gdy nie ma się siły :) Wykupiliśmy karnet na squasha i 2-3 razy w tygodniu z przyjemnością stawialiśmy się na korcie i naprawdę dobrze bawiliśmy. Moim zdaniem to był świetny wybór na start! Squash potrafi nieźle zmęczyć, ale przy okazji jest to niezła zabawa i okazja do spotkań towarzyskich. To naprawdę świetna motywacja! Jednak po roku zdaliśmy sobie sprawię, że w sumie to niekoniecznie mamy ochotę na bycie coraz lepszym w squashu, i że gramy już trochę z przyzwyczajenia. Poszukaliśmy więc czegoś nowego i padło na basen. Ja uczyłam się techniki pod okiem trenera, podczas gdy Mateusz szkolił swoje umiejętności na torze obok. I znowu było super przez pewien czas! Nauczyłam się pływać i gdy przyszło do samodzielnego trenowania, niespecjalnie czuliśmy wielką ochotę na regularne wizyty na pływalni.

I tak pewnego dnia, tuż przed sylwestrem, Mateusz powiedział "chodźmy na crossfit!", a ja niewiele myśląc odpowiedziałam "dobra!". 

Nasz znajomy od wielu lat trenuje crossfit i opowiadał nam oczywiście o treningach i postępach jakie osiągnął przez te kilka lat i za każdym razem robiło to na nas duże wrażenie. Cóż, crossfit jest po prostu "cool". Nosisz ciężary, podciągasz się, wspinasz, biegasz z kamizelką, robisz pompki stojąc na rękach, wyczyniasz szalone rzeczy ze sztangą... Tak, to brzmiało ekstra, ale też byłam tym onieśmielona, przerażona. I gdy Mateusz zadzwonił do najbliższego boxu z pytaniem o zajęcia dla początkujących i usłyszał, że zaczynają się już jutro (!) i trwać będą 4 tygodnie chciałam na początku odpuścić i zacząć dopiero od przyszłego miesiąca. Na szczęście Mateusz miał inne zdanie i słusznie zauważył, że nie ma sensu czekać. Idziemy teraz, koniec kropka.

 

Zajęcia dla początkujących nazywają się On Ramp. Nauczyliśmy się na nich podstawowych technik, pracy ze sztangą, odpowiedniej postawy ciała, używania sprzętu czy choćby nazw ćwiczeń i rodzajów treningów. Mimo że był to dopiero kurs wprowadzający, po każdych zajęciach byłam wyczerpana. Dla człowieka nieposiadającego za wiele tkanki mięśniowej, utrzymywanie (nawet pustego) gryfu na głową był nie lada wyzwaniem:) Mateusz przyznaje, że nawet on, niestroniący od ćwiczeń, był zaskoczony ciężkością ćwiczeń. A to był dopiero początek!

Pierwszy, prawdziwy workout pamiętamy bardzo wyraźnie. Był początek lutego, godzina 18:00 i my, przerażeni nowicjusze, którzy padnięci już po rozgrzewce, mieliśmy w 20 minut zrobić 150 push pressów sztangą, 60 podciągnięć na kołkownicy i 60 brzuszków na GHD (klik!). Przez tydzień mieliśmy takie zakwasy ramion, że nie mogliśmy wyprostować ręki! A nawet nie udało nam się zrobić całego treningu i oczywiście robiliśmy wersję skalowaną. Mimo wcześniejszego, leniwego trybu życia, próbowałam różnych sportów i żaden, po prostu żaden, nie był nawet w połowie tak wymagający jak trening crossfitowy. 

Czy to nas zniechęciło? Skądże :) I już Wam mówię co takiego ma w sobie crossfit, że mimo bólu, potu i łez chce się więcej!

Po pierwsze jest dla każdego. Nie jest prawdą, że początkujący ryzykują życiem gdy biorą udział w workoucie. Każde ćwiczenie można w łatwy sposób uprościć, a liczbę powtórzeń czy obciążenie przeskalować tak by było wykonalne dla danej osoby i jednocześnie stanowiło wyzwanie. Jeśli nie umiesz pracować ze sztangą albo nie masz na nią po prostu siły, to używasz bambusowego kijka. Uczysz się dzięki temu poprawnej postawy i ruchów, które są niezwykle ważne w tym sporcie. Nie umiesz się podciągać? Użyj dowolnej grubości taśmy! Nie potrafisz wspiąć się na linę? Po prostu zawiśnij na niej 10 sekund by wyćwiczyć odpowiednie mięśnie.

Za każdym razem robisz coś innego. W ciągu tych naszych 20 miesięcy nie zdarzyło się jeszcze by jakiś workout się powtórzył. Są treningi na czas, te z określoną liczbą minut, gdzie musisz wykonać jak największą liczbę powtórzeń podanych ćwiczeń, w dwóch częściach, w parach, siłowe lub kardio i tak dalej. Samych ćwiczeń jest tak dużo, że nie sposób ich tu teraz wszystkich wymienić. Różnych ćwiczeń ze sztangą jest ponad piętnaście, nie licząc wszelakich wariacji gdzie łączymy dwa ćwiczenia tworząc coś zupełnie nowego. Oczywiście obciążenie jest dodatkowym elementem zmiennym, tak samo jak liczba powtórzeń.  

Używamy hantli, kettli, paraletek, sprzętów takich jak airbike, wiosło, ergometr narciarski i bieżnia, wspomnianego już GHD, liny, kołkownicy (pegboard), skrzyń na które wchodzimy czy skaczemy z obciążeniem lub bez, drążków i obręczy, piłek lekarskich, worków z piaskiem i tak dalej i tak dalej. Serio, ćwiczeń jest tak dużo, a na dodatek można każde z nich zrobić na tak wiele sposobów, że nuda to jest ostatnia rzecz jakiej można doświadczyć na crossficie. Nas to ogromnie motywuje! Dodatkowo nasz trener nie udostępnia wcześniej planowanych treningów, co dodaje element zaskoczenia i niemałej ekscytacji "co też nas dziś czeka!". Gdybym znała szczegóły workoutu przed wyjściem z domu, możliwe, że od czasu do czasu bym odpuściła gdyby okazało się, że w dzisiejszym menu jest moje znienawidzone ćwiczenie. A tak nie mam wyjścia, muszę dać z siebie wszystko!


Przez element rywalizacji chcesz ciągle być odrobinę lepszy. I mówię to ja, osoba, która nie znosiła żadnych konkursów i zawodów! Bez względu na rodzaj treningu zawsze jest jakiś wynik. Czasem jest to czas, w którym udało Ci się ukończyć wszystkie powtórzenia, czasem liczba serii albo powtórzeń, które wykonałeś w podanym czasie, albo jeszcze coś innego. Niemniej punkty są zawsze. I początkowo człowiek może czuć się nimi onieśmielony - moje wyniki w pierwszych miesiącach były niemalże zawsze najniższe. I co z tego? To jest normalne, wszak dopiero zaczynałam (a wcześniej byłam zrobiona z plasteliny:)). Najniższy wynik nie był powodem do wstydu - to jak się czułam, pot, który zostawiłam na podłodze i serce tłukące się o żebra były dowodem na wykonanie ekstremalnie ciężkiego treningu. A to już powód do dumy. 

Punkty zaczynają być dobrą zabawą jak już opanujemy podstawy. Robisz co możesz by mieć choćby jeden punkt więcej. I robisz to dla siebie, bo nagrody za to nie ma żadnej. Znając już ludzi z boxu, wiem kto jest najlepszy, kto jest mniej więcej na moim poziomie, a kto dopiero zaczyna. Dzięki temu robię sobie w głowię małą rywalizację z paroma osobami i dzięki temu nie poddaję się przed czasem, wciskam jeszcze jedno powtórzenie na rundę, nie robię przerw i dokładam większe obciążenie. To jest bardzo pozytywna rywalizacja! Po treningu dyskutujemy o wynikach, dzielimy się odczuciami i opinią na temat treningu. Naprawdę to uwielbiam!!! Nie mogłabym teraz przerzucić się na zajęcia indywidualne, tęskniłabym za tym elementem rywalizacji okrutnie!

Czuwa nad Tobą trener. Nam się trafił naprawdę dobry trener! W naszym boxie jest ich kilku, ale my szczególnie polubiliśmy jednego i dlatego zawsze wybieramy zajęcia, które on prowadzi. Najlepiej wybrać takiego, który po prostu odpowiada Waszym potrzebom - każdy ma inną wizję czy podejście. My lubimy być pilnowani. Wynik jest ważny, ale zdrowie zdecydowanie ważniejsze. Jeśli w trakcie workoutu wykonuję źle ćwiczenie to chcę o tym wiedzieć i poprawić się od razu. 

Jeden jedyny raz doznałam lekkiej kontuzji w trakcie treningu - źle podniosłam sztangę i potem podczas wykonywania ćwiczenia na obręczach czułam rwący ból w lędźwiach. Od razu przestałam ćwiczyć, co nie uszło uwadze trenera, który nie dość, że zajął się mną w tym momencie (pokazał co mam zrobić, żeby poprawić sytuację) to jeszcze przez tydzień zmieniał mi wszystkie ćwiczenia bym nie obciążała tego miejsca. 

Innych kontuzji nie doznałam :) Mam od czasu do czasu problemy z rozścięgnem w prawej stopie, co jest skutkiem specyficznej budowy ciała, ale problem zaczął się już na squashu i jedyne co mogę z tym zrobić to okazjonalnie odwiedzać mojego fizjo i wykonywać regularne ćwiczenia w domu. Mateusz też jest cały i zdrowy! Taki ten crossfit straszny:)

Efekty są niesamowite. Gdy zaczynałam postawiłam totalnie nie myśleć o przyszłych efektach. Najlepszym zabójcą motywacji jest ciągłe sprawdzanie w lustrze czy już mamy sześciopak i piękne łydki. Pomijając efekty wizualne, najbardziej satysfakcjonujące są postępy na treningach! Zaczynałam z pustym, dziesięciokilowym gryfem, teraz używam ciężaru od  20 do 35 kg, w zależności od ćwiczenia. I to nadal nie jest obciążenie docelowe! I tu kolejny argument "za", czyli:

Ciągle jest coś do zrobienia. Jest jeszcze mnóstwo ćwiczeń, których nie umiemy zrobić, albo moglibyśmy zrobić je w nieskalowanej formie. Pamiętam kilka moich pierwszych doświadczeń z liną: nie umiejąc się wspinać, miałam po prostu złapać się liny (ręce na wysokości twarzy), zawisnąć z prostymi nogami i wytrzymać tak kilka sekund. Co to była za katorga! Minęło kilka miesięcy treningów bez użycia liny i gdy w końcu się pojawiła odkryłam, że bez problemu mogę się wspiąć na samą górę! Zajmowało mi to trochę czasu, teraz jest już o wiele szybsze, a przede mną jeszcze nauka wchodzenia bez użycia nóg. 

Mateusz jakiś czas temu opanował Ring Muscle Up, czyli wspieranie ciągiem na obręczach, w wersji z tzw. kippingiem, czyli rozbujaniem. Kolejny etap to siłowy Ring Muscle Up, a potem to samo na drążku. Ja nie umiem póki co żadnej wersji. Jest co robić przez kolejne kilka lat :)

Na początku zaczynaliśmy skromnie, celując w dwa treningi tygodniowo, co nie zawsze się udawało, bo najczęściej zakwasy były tak bolesne i trwały tak długo, że nie udawało nam się dotrzeć na następne zajęcia w danym tygodniu:) Teraz ćwiczymy regularnie trzy razy w tygodniu, od czasu do czasu dokładając sobie czwarty dzień (zakwasy nadal nam towarzyszą, w tej kwestii nie ma łatwo:)). 
I sama siebie nie poznaję. Ja, która gardziła wszelką aktywnością, teraz nie może się doczekać każdego treningu! Wniosek jest tylko jeden... należy znaleźć sobie taki sport, który pokochacie! Pierwsze co przychodzi nam do głowy, gdy chcemy zacząć się ruszać to bieganie. Albo basen! A ostatnio też joga. Próbujemy, zmuszamy się, bo przecież wszyscy to robią i tak ładnie wyglądają, kochają to i polecają, ale okazuje się, że robi nam się niedobrze na myśl o wyjściu z domu. Jak widać wcale nie musi to oznaczać bycia dziwakiem! Po prostu to nie jest Twój sport. Idź i poszukaj swojego. Może namówię Was na crossfit, może zaczniecie tańczyć, chodzić na ściankę wspinaczkową, ćwiczyć gimnastykę - nieważne co to będzie! Grunt to robić to, co się naprawdę lubi :)

Ogromnie jestem ciekawa jaki sport jest WASZYM sportem, co kochacie robić, w czym jesteście dobrzy lub czego chcielibyście spróbować! 

Pozdrawiam ciepło,
Marzena

wtorek, 11 sierpnia 2020

Highland Wrap Dress i mała zapowiedź swetra

To lato spędzam w tak aktywny i zabiegany sposób, że doprawdy nie wiem gdzie podział się mój lipiec :). Nie narzekam bo wszystko to co robimy przynosi mi wiele satysfakcji - odwiedziliśmy rodzinę, spotykamy się ze znajomymi, trenujemy, próbujemy nowych aktywności (windsurfing!), urządzamy pokoik na poddaszu, w ostatnich dniach opublikowałam wzór, który wymagał ode mnie mnóstwa pracy i energii, oczywiście szyję od czasu do czasu, dziergam (wczoraj skończyłam sweter i od razu biorę się za nowy!), uczę się języka, doglądam kwiatów i pomidorów na balkonie, w każdej wolnej chwili organizujemy sierpniowo-wrześniowy urlop i załatwiamy bieżące domowe sprawy. Uff! :) Ciągle jestem czymś zajęta dlatego troszeczkę ucichłam. Ale nie martwcie się - materiału i pomysłów na nowe posty mam mnóstwo! Myślę, że we wrześniu będę mogła poszaleć z tym tematem. Póki co wpadłam pokazać Wam efektem mojej czerwcowej pracy z maszyną. Sesję zdjęciową zrobiliśmy podczas krótkiego wypadu do Ustki - ta sukienka w towarzystwie nowego wymarzonego kapelusza, aż prosiła się o plażowe, lekko romantyczne klimaty. Oto Highland Wrap Dress (link do wzoru: klik!):

Ten projekt jest niesamowicie dopieszczony. Kopertowe sukienki niekoniecznie są moimi ulubionymi, ale ta naprawdę przypadła mi bardzo do gustu. No dobra, jest to małe niedopowiedzenie, bo stała się jedną z ulubionych!

Wiązanie w zasadzie pełni tu rolę dekoracyjną - kopertowy dekolt utrzymywany jest w miejscu przez dwa guziczki, które zostały umiejscowione w bardzo wygodnym, niewidocznym miejscu. Dzięki temu nic się nie poluzowuje, nic nie wystaje, nie wisi, nie irytuje. Sukienka jest wygodna i nie krępuje ruchów. 

Uszyłam już sporo sukienek, ale dopiero w tej spotkałam się z tak wyjątkowo estetycznym wykończeniem narożników przy rozcięciach. Nie mam zdjęć, przepraszam! Musicie wierzyć mi na słowo - klasa!

Ania doradziła mi by zmodyfikować sposób wykończenia krawędzi i zamiast "facingu", użyłam po prostu taśmy ze skosu (bias tape). Wyszło naprawdę dobrze! Zmieniłam również długość, co nie do końca było świadomą decyzją :) Na wykroju była informacja, żeby być ostrożnym i nie zaczynać wycinania dopóki nie połączymy ze sobą dwóch elementów tworzących przody. I oczywiście przypomniałam sobie o tym gdy przecięłam już kilka centymetrów w miejscu, gdzie powinien być ten (oczywiście) zapomniany i niedoklejony element wykroju. Wpadłam w panikę! Bo kto chciałby mieć brzydki szew niemalże idealnie na środku sukienki?! Materiału miałam na styk, więc byłam przekonana, że to już koniec. Moje okrzyki przerażenia przywołały do pokoju Mateusza, który z zimną krwią znalazł rozwiązanie! Udało mi się wcisnąć jakoś w ten poszatkowany kawałek materiału skróconą wersję przodu. Musiałam skrócić całkiem sporo, ale ostatecznie wyszło to sukience na dobre - dłuższej na pewno bym nie chciała!

I jeszcze jeden ciekawy element sukienki: gumka w talii. Ale tylko z tyłu! Bardzo wygodne i ładne rozwiązanie - zyskujemy delikatnie pomarszczoną spódnicę i ładne podkreślenie figury.


 Sesja zakończyła się mokrą sukienką:)

Bardzo, ale to bardzo, ją lubię - za wygodę, za krój, za detale i oczywiście za kolor! Bo nie wspomniałam Wam jeszcze o tkaninie. Tym razem to lekka (130g/m2), brzoskwiniowa bawełna, w subtelne białe prążki - ciężko je dostrzec na zdjęciach, ale przysięgam, że są :) Zerknijcie na stronę MeterMeter: klik!

Te subtelne, wyczuwalne pod palcami prążki to taka miła odmiana od gładkich, jednokolorowych lnów, które rozgościły się w mojej szafie. Bawełna jest świetnej jakości, przewiewna i miła w dotyku. Kupiłam też śmietankową wersję i uszyłam z niej top z wiązaniem na plecach (kiedyś go pokażę:)).

 Miałam dokładnie dwa metry tkaniny i używałam nici Ariadna w kolorze 0710.

 

To chyba ostatnia sukienka w tym sezonie, bo mam już naprawdę niezłą kolekcję letnich ubrań. Jakiś top czy dwa się przyda jeszcze jesienią, ale najwyższy czas pomyśleć o zimowym płaszczu. Kończę jeszcze szorty dla Mateusza i zaczynam rozglądać się za wełną. Jak już się ogarnę ze wszystkim to zrobię szyciowe podsumowanie i pokażę Wam jak obecnie prezentuje się moja letnia garderoba. Gdy mam czas na sesję to najczęściej wybieram którąś z sukienek, więc topy nie pojawiają się na blogu zbyt często. Ale trochę ich naprodukowałam! Dostaną więc zbiorową, wieszakową sesję :)

Na koniec mała zajawka nowego projektu! Nie umiem w selfie, sorki :)

Pozdrawiam Was ciepło!

Marzena

Edit: zapomniałam wspomnieć o moim ukochanym, retro kapeluszu! Marzyłam o takim od dawna, ale nie mogłam nigdzie go znaleźć (był na aliexpress, ale ja nie planuję korzystania z tej strony). Miałam więc w planach przerobienie klasycznego i dorobienie otworów na wstążkę. Na szczęście długo się do tego zbierałam i w końcu doczekałam się pięknego modelu w polskim sklepie! Czarna wstążka wygląda cudnie, ale mimo to kupiłam już inną, pudrowo-różową i zamierzam nosić je na zmianę :) 

Jest absolutnie idealny! I jak pięknie pasuje do każdej mojej sukienki!