czwartek, 25 lutego 2016

Ballydesmond

Na początku tygodnia skończyłam mitenki - jedną zrobiłam przed portkami z poprzedniego posta, a drugą zaraz po zakończeniu tamtego projektu. Chciałam jak najszybciej dać prezent przyszłym rodzicom, ale żeby moje sumienie było spokojne, a druty wolne od nadmiaru robótek, poczekałam, aż jedna całkowicie będzie skończona, zanim zabrałam się za nowy projekt. Mimo wszystko wcale nie było to przyjemne doświadczenie. Na szczęście oba projekty są do wykonania w 1-2 dni. 

Otrzymałam jakiś czas temu dwa motki Nurtured od Julie Asselin - mocno rustykalnej wełny, o surowym wyglądzie, która (na szczęście!) jest jednocześnie bardzo miła dla skóry. Po wypraniu zrobiła się jeszcze bardziej miękka i nic a nic mnie nie podgryza. W sumie miałam 100 gram, w kolorze Compass, a na ten projekt zużyłam jeden motek! Czyli zostało jeszcze na czapkę do kompletu. Ale to już w przyszłym roku. Chyba, że będę mieć wolne ręce przez kilka dni.

A wybrałam warkoczowy wzór Ballydesmond, który wydawał mi się idealny dla tego rodzaju wełny. Przede wszystkim musiały być warkocze, chociaż garter lub same lewe oczka też mi się podobają.

Zdjęcie dopiero co zrobione. Miało być dziś wiosennie, a padał śnieg! Na szczęście nie przetrwał spotkania z ziemią. Za ciepło nie było, ale jak się potruchta na sesję to można się odrobinę rozgrzać:) Sesja w 10 minut!

Troszkę zmodyfikowałam wzór, bo mitenki wychodziły za szerokie, a mniejsze druty już nie wchodziły w grę. Robiłam wersję "worsted" (jest też dostępny wzór na dk), użyłam drutów 4.5 mm i 4.0 mm

Do końca jeszcze nie wiem czy lubię jak mi marzną palce... ale może powinnam je nosić jak jednak będzie parę stopni na plusie? Przyznam, że to moje pierwsze bezpalczaste rękawiczki.


Za jakiś czas Nurtured pojawi się też u Chmurki :) Na pewno zabiorę się wtedy za jakiś ciepły żakardowy sweter... A teraz lecę robić mój nowy sweter! Bo czas ucieka, a obiecałam sobie, że skończę go w tydzień.

Pozdrawiam ciepło,
Marzena

poniedziałek, 22 lutego 2016

Kjappstrikka Drakt: Quick Knit Suit

Ten tytuł to nie losowo wstukane litery na klawiaturze:). To nazwa projektu dla malutkiego człowieczka, w moim przypadku dla tego najmniejszego, bo wydziergałam rozmiar 0-6 mc. Niedługo na świat przyjdzie córeczka moich znajomych, więc przeszukałam ravelry w celu znalezienia jakiegoś uroczego i praktycznego projektu. Sukienki najbardziej podobają mi się na większych niemowlakach, takich siedząco-chodzących, a chciałam też, żeby projekt był unisex i przydał się za parę lat dla kolejnego potomka. Wydziergałam więc... eee portki na szelkach:). Myślę, że nie będą pasować od razu po narodzinach, ale to nic. Przecież się nie zmarnują. Przekazałam je już w odpowiednie ręce, więc mogę pokazać na blogu. Nie lubię zdjęć bez modela, ale na to jeszcze odrobinę muszę poczekać:)

Wydziergałam je z Leizu DK, w kolorze Birch. Miałam małe kuleczki po Lumberjacku, a na taki maleńki projekt dużo nie potrzeba.


Mnóstwo guzików pozwoli łatwo zakładać i zdejmować portki, bez większej filozofii. 

Wykonałam je w półtora dnia - gdyby tak szybko szło robienie dużych projektów...

A właśnie! Nabrałam wczoraj oczka na nowy, duży projekt! Mam pomysł na (tak jakby) zestaw swetrów, ale czekam na dostawę, bo będą tam i motki dla mnie. A żeby nie zwariować nie dziergając nic w tym czasie, szybko wybrałam jakiś uroczy projekt. 

Mam zamiar pobić swój rekord i zrobić sweter w tydzień. Cold Breath, z tej samej wełny, ale ze 2 razy większy niż obecny sweter, zrobiłam chyba w 9-10 dni. Są szanse. No i w końcu będę mieć coś fioletowego. Opierałam się długo przed tym kolorem - wszystkie inne mniej lub bardziej lubię, tylko ten wrzos mnie zawsze odpychał. Aż zobaczyłam Macarons od Julie Asselin. No to robię! Lecę bo nie zdążę!

Pozdrawiam,
Marzena

niedziela, 14 lutego 2016

Puntilla

Wstaliśmy rano, za oknem słońce, temperatura przyzwoicie na plusie, nowy projekt do obfotografowania, więc nie było co siedzieć w domu! Zapakowałam mój nowy sweter, który dopiero co odszpiliłam po blokowaniu, wsiedliśmy na rowery i wybraliśmy się wiejskimi drogami na przejażdżkę połączoną z sesją. Cudownie się dziś jechało, jakoś samo nas niosło, bez żadnego wysiłku, z uśmiechami na ustach:). Podziwialiśmy lasy, rzeki, pałacyk, który znaleźliśmy w jednej z wiosek. Na koniec zatrzymaliśmy się na moście, przypięliśmy rowery i zeszliśmy na obrośnięty brzeg rzeczki. Światło było delikatne, za skromnymi chmurami, odbijało się w wodzie, i wydobyło z tego z pozoru niekolorowego miejsca, mnóstwo barw.

Zestaw idealny! Mateusz, zapach lasu, cisza i świergot ptaków! Zdjęcia poszły nam wyjątkowo gładko i spokojnie, każdy kadr szalenie nam się podobał, każde zdjęcie zachwycało, wszystko śmieszyło, nawet to, że siadłam w pokrzywach i postanowiłam nie ruszać się aż nie wykorzystamy całego potencjału kadru:). Wiosna w głowach!

Puntillę dziergałam razem ze znajomą, Moniką, która już prawie swój sweter skonczyła, ale o nim będzie później, będą pewnie i zdjęcia, wspólne zwłaszcza i słów o nim kilka. A warto o tym napisać, bo to pierwszy sweter tejże dziewiarki, i w zasadzie pierwszy projekt:) Ja zawsze powtarzam. Nie ma co się bać, tylko odważnie dziergać. Ale o tym pewnie za tydzień.

A teraz pokażę Wam co ja zmajstrowałam i jak Mateusz mnie w tym widzi:).

Są i pokrzywy:)

Nie będzie dziś dużo słów, tylko tyle ile wypada:). Czyli nazwa - Puntilla, autor Joji, wełna Milis Opera, a w koronce Ancient Gold. Sweter jest prosty, delikatny, z oryginalnym akcentem, czyli tak jak lubię. No i lekko luźny. Idealny:)


Rekawy wydziergałam za długie. Nie przypadkiem, skądże:) Zabieg celowy, mocno przeze mnie ostatnio pożądany. I najlepsze na koniec, czyli zbliżenie na koronkę:



Siedzielibyśmy tam pewnie o wiele dłużej, gdyby nagle nie włączyła się w pobliżu głośna, zawodząca syrena, która okropnie mnie wystraszyła. Wiecie, ja jestem tchórz jakich mało. Okazało się za moment, że to syrena pożarowa, bo na drodze opodal pojawiły się straże. Mi wyobraźnia podpowiadała już o wiele "ciekawsze" rzeczy... Ciężko mieć bujną wyobraźnie:)

Pozdrawiam, Marzena

wtorek, 9 lutego 2016

Nurtured i odrobina cudowności

Dostałam ostatnio paczkę. Paczkę z daleka, bo aż z Kanady. Od pewnej bardzo utalentowanej dziewczyny, która nie tylko jest moim partnerem w biznesie, ale i stała się znajomą z drugiego końca świata. Mam na myśli Julie, tę Julie, od Julie Asselin:). 
Postanowiłam jakiś czas temu obdarować ją małym prezentem, czymś co będzie do Chmurki, czymś słodkim i czymś bardzo polskim i równie praktycznym. Jeśli będziecie kiedyś potrzebować podobnej inspiracji na prezent to polecam sklep folkstar. Jednocześnie folkowo i nowocześnie! Sama się czaję na jakieś zakupy...
Ostatnio ja odebrałam z poczty paczuszkę, z wełnianymi i nie tylko słodkościami! I jazda na rowerze parę kilometrów w okropnym wietrze mnie nie zniechęciła. I nawet to, że przyjeżdżając na pocztę o 12:50 dowiedziałam się, że będzie czynna dopiero o 13:35. Radość na myśl o nowych motkach.... no wiecie jak to jest:)

A dostałam dwa motki, bardzo rustykalnej nowości! Okropnie podobają mi się dzianiny z takich surowo wyglądających nitek (śliniłam się do Brooklyn Tweedowych projektów), warkocze wyglądają w nich najlepiej, są bardzo mięsiste i wyraziste.


Mimo tego, że takie włóczki wyglądają cudnie, bałam się, że moja nadzwyczaj uparta i wrażliwa skóra nie będzie w stanie ich znieść. No wiecie przecież, że wszystko mnie gryzie. A tu taka niespodzianka. Nurtured, bo tak się nazywają, są przyjemne i mięciutkie. W inny sposób niż Milis czy Fino - są bardzo mięsiste, sprężyste i nie posiadają połysku - ale nic a nic mnie nie gryzą. 
Moje marzenie o tych surowych, rustykalnych swetrach niedługo się spełni! :)

Jakby tego było mało to są w moim ulubionym kolorze... wszystkie miodowe, tabaczkowe, złociste kolory to to co lubię, na chwilę obecną, najbardziej. Zaraz kończę swoją Puntillę, dosłownie dwa rzędy, i biorę się za nie. Tylko co mam z nich zrobić?! Mam akurat chwilę zanim przyjdzie dostawa, a w niej dodatkowo motki na moje nowe pomysły, więc chcę szybko udziergać jaką małą formę. Tylko co będzie ich godne?:) Jakieś pomysły?

Żeby tego było mało to w paczce znalazłam również wełniane karty, które Julie sprzedaje w swoim sklepiku - z psiakiem, wiewiórą, króliczkiem i kotem:) Moim zdaniem są idealne do oprawienia w ramkę! Było też coś dla łasuchów. Było bo już się zjadło i wypiło. I jestem pewna, że Julie czyta w myślach, bo nic jej nie mówiłam - dostałam pięknie pachnący krem do rąk. A kto czytał moje 50 faktów, wie, że mam na tym punkcie małą obsesję. Śmiejemy się z Mateuszem, że za 60 lat będę cała pomarszczona, ale dłonie to ja będę mieć idealnie gładkie i mięciutkie:)
I na koniec info dla tych, którym tez się taka cudna włóczka marzy... już złożyłam zamówienie!

Pozdrawiam was ciepło!
Marzena

poniedziałek, 8 lutego 2016

Mieszkaniowe sprawy: kącik jadalny

Ostatnio pokazałam Wam ręcznie malowane krzesła do jadalni. Ale jadalni samej już nie:) Musiała poczekać na doszlifowanie. W dosłownym tego słowa znaczeniu.

Oczywiście zanim pomalowaliśmy krzesła i kupiliśmy stół wykonaliśmy (tak, macie rację) wizualizację! Tak w łatwy sposób mogliśmy sprawdzić czy kolory krzeseł współgrają z kuchnią i z samym stołem. Dowiedzieliśmy się jak dużo przestrzeni zajmie stół, który wybraliśmy, czy nie przytłoczy pomieszczenia.

Lubimy drewno i biel, więc stół miał być drewniany, by wyróżniał się na tle białych ścian i podłogi. Podobnie jak schody czy blat kuchenny. Chcieliśmy masywny, dębowy stół, prosty w formie, prostokątny. Szukaliśmy i szukaliśmy, ceny wahały się między dwoma tysiącami, a stanem konta Billa Gatesa. Oczywiście chcieliśmy stół obejrzeć na żywo zanim kupimy, ale te w stacjonarnych sklepach były albo bardzo drogie, albo z drewna, które nijak pasowało do naszego stylu. Trochę się już zmęczyliśmy tym szukaniem i może dzięki temu, nasze granice tolerancji ciut się poszerzyły. Bo zamiast całego drewnianego (chodzi mi tu o wygląda, a nie materiał) zaczęliśmy lubić stoły z blatem w innym kolorze niż reszta. No i ostatecznie postanowiliśmy kupić stół w sieci. Wybraliśmy stół z białymi nogami (które są zrobione również z dębu) i z drewnianym blatem. Wrzuciliśmy dziada do wizualizacji i wyszło ekstra. Jako że stół jest wykonywany na zamówienie, mogliśmy dowolnie zmieniać jego wymiary. I zapaliła się nam czerwona lampka, że przecież z pewnością przyda nam się stół, który pomieści więcej niż 6 osób, więc wybraliśmy wersję rozkładaną.
Wymiary codzienne to 90 cm na 130 cm, a długość wkładki do przedłużenia to 60 cm. 190 cm to już całkiem spory stół prawda?

Zanim zamówiliśmy oczywiście poprosiliśmy o próbki z kolorami lakierów. Były albo bardzo jasne, albo ciemne, ew. w przeróżnych czerwonych odcieniach. Jako że blat kuchenny mamy jednak jaśniejszy od schodów, chcieliśmy dobrać stół pod kolor kuchni, ale niestety żadna próbka nie pasowała. Za to jedna była niemalże identyczna jak schody. No to zamówiliśmy.

Stół przyszedł jesienią, cięższy od słonia. Dostarczono go rano, gdy byłam sama w domu i wyładowano złożonego z ciężarówki. Nie byłam w stanie nawet lekko go podnieść. Poleciałam zrozpaczona do sąsiada, który od razu wykazał chęć pomocy, ale powiedziałam mu szczerze, że nie damy rady razem go wnieść na drugie piętro. Z pomocą przyszedł drugi sąsiad, i tak razem, powoli, w pocie czoła, wnieśli tę kobyłę, choć nie było im łatwo... Długo się nie powstrzymywałam i otworzyłam karton. I trochę mi się słabo zrobiło. Blat był ciemny, ciemniejszy od od schodów, a dodatkowo w jakimś czerwonawym odcieniu. Nie miało to nic wspólnego z próbką, którą wybraliśmy, ale na etykiecie widniał dokładnie taki sam kod koloru... chyba próbki nie były pierwszej świeżości.

Nie będę Wam opisywać jaką drogę przebyliśmy od tego momentu do podjęcia decyzji o (domyślacie się już?:)) przerobieniu stołu. Kosztował niemałe pieniądze i mimo silnej chęci posiadania idealnego stołu - a wiecie, że nie potrafię inaczej - trudno było mi nie stresować się na myśl o braniu sprawy we własne ręce i zwyczajnym w świecie szorowaniu lakieru. Przezornie nie chwaliliśmy się naszym pomysłem, żeby nikomu nie przyszło do głowy nas zniechęcać:) Stół, który stał w salonie przez kilka miesięcy, mimo że ładny, po prostu wyglądał źle z pastelowymi krzesłami i całą dość jasną i delikatną resztą. To był koszmar dla moich oczu perfekcjonisty i estety! Ja wiem, można by zwalić na eklektyzm, ale nie pociąga mnie zbytnio ten kierunek w architekturze wnętrz:).

I zaraz po Nowym Roku, gdy poczuliśmy siłę i chwilę wolnego czasu (co okazało się bardziej niż błędne, bo akurat zwaliło nam się na głowę milion spraw) wzięliśmy się do pracy. Stworzyłam nad stołem coś na wzór pokoju Dextera (fani serialu wiedzą) zawieszając folię malarską od sufitu do podłogi, by pył siedział w jednym, jak się okazało, jakże ciasnym i dusznym miejscu.

Zakupiliśmy papier ścierny o przeróżnych gradacjach, od 40 do 180, i zaczynając od tych grubszych potraktowaliśmy ten stół bez litości, zdzierając lakier. Prace ciągnęły się chyba ponad tydzień. Po 2 h szlifowania zwyczajnie ręce bolały, a i czasu nie było więcej przez pracę, studia i wszystko inne. Zdjęcie zaraz przed "zbrodnią":

Nie mając żadnego specjalistycznego sprzętu, zdarliśmy wierzchnią powłokę (nie więcej niż pół milimetra), a naszym oczom ukazał się cudnie usłojony dąb! No i to było to co nam się podoba! Potem przyszedł czas na wygładzanie, a następnie polerowanie gąbeczkami ściernymi o najwyższej gradacji. Taki matowy, lekko biały od pyłu już był o niebo lepszy od tamtej wersji, a gdy po umyciu i osuszeniu nałożyłam olej z woskiem (używam bezbarwnego Osmo) to nie mogłam przestać się na niego gapić. Kolor zrobił się intensywny, każdy słój wyeksponowany. Udało się! I ani trochę nie żałujemy, choć była to niemała praca.

No ale u nas nigdy nie może być łatwo i "po prostu", prawda?:)

Najpierw dla zobrazowania jak na drewno działa olej pokazuje zdjęcie z procesu olejowania. Lewa strona jeszcze nie ruszona. Zdjęcie w sztucznym świetle, więc sam kolor może być lekko przekłamany:

Strasznie żałuje, że nie umiem robić zdjęć pomieszczeniom i architekturze, no ale cóż...
A tak się prezentuje stół:


 
 

Zbliżenie na lampy, których szukaliśmy długo, aż wpadliśmy na takie w Ikei:

Wpasowują się świetnie!

Jak widać, mamy też już kanapę, więc salon z aneksem zaczyna wyglądać na to czym ma być. Brakuje nam jeszcze stolika do kawy, regału na książki itp. 

Z kanapą też było zabawnie... znaleźliśmy idealną gdy szukaliśmy stołu. Wcześniej poddaliśmy się, bo każda kanapa była albo ładna i niewygodna, albo wygodna i brzydka. I szukając stołu przechodziliśmy obok VOXa, a tam - narożnik naszych marzeń. Długo nie czekaliśmy. Rozeznaliśmy się tylko w cenie, jakości, sprawdziliśmy czy jest wygodna i czy ma wszystko czego potrzebujemy (ruchome zagłówki, pojemnik na pościel, funkcję spania) i kupiliśmy. Narożnik jest duży, może na nim siedzieć z 6 osób, wygodny, z oparciami na idealnej wysokości - nie mogłabym mieć kanapy, której oparcie kończy się poniżej karku - i wpasowuje się idealnie w nasz styl. Wybraliśmy materiał, który ma delikatny włosek i jest mięciutki. Bałam się odrobinę, że zabrudzenia ciężko będzie z niego usunąć, ale na razie nie było plamy, która nie zeszłaby gdy przecierałam ją delikatnie wilgotną szmatką. A był to krem do rąk, wyciśnięty pierwszego jej dnia w naszym domu, krew ze skaleczonego palucha Mateusza, który chyba w dniu swoich urodzin przysiągł, że plaster będzie jego największym wrogiem, czekolada, którą mimo próśb, walczący z plastrami postanowił spożywać na kanapie i wiele innych rzeczy, które chcąc nie chcąc wylądować na niej muszą.

Obecnie służy nam też za miejsce spania, i jest naprawdę wygodny i duży. Mimo to już się nie możemy doczekać, aż zrobimy sobie prawdziwą sypialnię!:)

Jak widzicie nie ma co się bać szalonych pomysłów. Dla nas jest ważne, by miejsce, w którym żyjemy spełniało nasze oczekiwania i wyglądało dokładnie tak jak wymarzyliśmy. Mogliśmy męczyć się przez tydzień z "renowacją", albo ileś tam lat z niepasującym stołem. Wybór był oczywisty:).

Pozdrawiam,
Marzena