wtorek, 30 maja 2017

Sealky

Lubię się czymś inspirować gdy dziergam. Albo lubię gdy to co wydziergam przywodzi mi coś konkretnego na myśl. Lubię również nazywać swoje projekty, choć nie zawsze jest to łatwe. Czasem muszę się naprawdę długo zastanawiać jakie imię powinien nosić mój projekt, by idealnie do niego pasowało. Każdy ma swoje małe wariactwo (ja mam ich naprawdę wiele!:)). 

Już nie pamiętam dokładnie jak to się stało, że stworzyłam z tego projektu moją morską opowieść - czy najpierw była inspiracja, a potem narzucenie oczek, czy jednak w trakcie dziergania przed oczami pojawiło mi się moje ukochane morze? Nie było to tak dawno, ale tak mi się to wszystko splata, że nie mam pojęcia :). 
Niemniej Sealky jest zdecydowanie morski. Nie marynarski! Morski. Bałtycki. Bo to morze uwielbiam najbardziej. No dobra, wcale nie widziałam na żywo każdego morza na ziemi, ale to nie umniejsza piękna Bałtyku, prawda? Lubię go zwłaszcza wiosną i jesienią, gdy na plaży jest pusto i cicho, na niebie wiszą nisko ciemne chmury, a morze albo jest wzburzone do granic możliwości, albo panuje flauta. Albo po prostu jest, obojętnie jakie!

Dlaczego Sealky (czyt. silki)? W tej krótkiej nazwie są ukryte aż cztery skojarzenia! Lubię bawić się słowami, tym razem było to małe wyzwanie, bo chciałam by nazwa pasowała do nadmorskiego klimatu, ładnie brzmiała i przede wszystkim by nie była zbyt powszechna. No wiecie, trzeba być oryginalnym. Zajęło mi to trochę czasu, odrzucałam wszelkie oczywistości (na Ravelry było już po kilkadziesiąt projektów o tym samym imieniu!), aż w końcu stworzyłam "neologizm". Wymieszałam trzy morskie słowa: sea, czyli morze, seal, czyli foka i selkie, mityczną celtycką istotę zmieniającą się w fokę, ze słowem silky (jedwabisty). Wiadomo, jedno skojarzenie do za mało :)

Po wydzierganiu tego sweterka wiedziałam jak należy go uwiecznić na zdjęciach. Miałam przed oczami kadry i kolory, bardzo chciałam trafić akurat na wymarzoną pogodę, ale brałam pod uwagę fakt, że pogoda średnio interesuje się moimi marzeniami. A tu niespodzianka! Dokładnie tak jak być powinno - lubię takie satysfakcjonujące sesje. Dla nas to nie tylko obowiązek, ale sama przyjemność tworzyć zdjęcia.

No to teraz do rzeczy i dzielę się czym prędzej z Wami tą moją morską opowieścią. Przedstawiam Sealky!


Sealky to wygodny i prosty, lekko poszerzany sweterek, ozdobiony uroczymi falbankami, które spływają delikatnie po bokach i opływają biodra. Jest dziewczęco i zwiewnie!
 

A w tle Ustecka zachodnia plaża i jeszcze nietknięte w tym roku niczyją stopą wydmy. Mimo chmur było bardzo przyjemnie i nic a nic nie zmarzłam. Nawet nogi pomoczyłam w majowym morzu. Wiatr wiał na tyle, by móc rozwiać włos, ale całość sprawia niezwykle spokojne wrażenie, prawda?

Przepadłam na rzecz falbanek! Moje nowe odkrycie i niestety zobaczycie je jeszcze nie raz bo po prostu muszę mieć ich więcej! :)

Wykończenia są delikatne i nienachalne, nie chciałam by odwracały uwagę. Rękawy sięgają troszkę za łokieć - lubię tę długość, bo jest wygodna (rękaw nie podciąga się) i pasuje do większości lekkich sweterków. Myślę, że Sealky dobrze wypada w parze z dopasowanymi spodniami czy spódnicą.
Tył ozdobiony jest małymi guziczkami - w moim przypadku z masy perłowej. Po za tym... nie wiem czy zwróciliście uwagę na kolor! Niebieski jest! Marzena wydziergała coś niebieskiego! Ale to wszystko przez to farbowanie, bo to nie jest klasyczny błękit, ale mocno przydymiony kolor, elegancki i bardzo neutralny. Dziergałam z Fino od Julie Asselin w kolorze Dapple Grey. Zużyłam prawie trzy motki (około 1080 metrów). Dziergałam na ciut większych drutach przez co uzyskałam lejącą, zwiewną tkaninę, która robi to co w Sealky powinna - faluje!
Wzór na Sealky właśnie został opublikowany i jest dostępny w języku angielskim i polskim. Wzór dostępny na Ravelry oraz na Chmurce - klik! klik!

Testowanie tego projektu było prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza dla moich oczu. Większość testerek wydziergała swoje wersje w ekspresowym czasie, aż zaczęłam być zazdrosna :) Jakby tego było mało, kolory i bazy wybrały przepiękne... jest dużo słodyczy, elegancji i stylu. Naprawdę musicie zobaczyć sami! Rasowe testerki, bez krzty przesady. Dziewczyny wysyłam uściski! Dziękuję Wam! 
Miałam przyjemność nawet obfotografować dwie wrocławskie wersje i przy okazji napatrzeć się i napodziwiać. Lećcie pooglądać! (dajcie im chwilkę na dodanie projektów!)



Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena

wtorek, 23 maja 2017

Majula

Nie wiem jaki dla Was ma wydźwięk ta nazwa, ale moim zdaniem idealnie pasuje do romantycznego projektu. Brzmi jak nie z tego świata i co więcej ona jest nie z tego świata! Oryginalna Majula to miejsce w świecie, które nie ma co prawda nic z romantyczności (wiecie, świat nieumarłych i takie tam:)), ale sama Majula kojarzy mi się całkowicie odmiennie, z miejscem cichym, eterycznym i tajemniczym. Dla zainteresowanych: klik!

Pomysł na ten projekt przyszedł do mnie, jak większość z resztą, niespodziewanie i mimo, że już zaczęłam planować i rozpisywać projekt na tę włóczkę, zmieniłam zdanie bez zastanowienia i pozwoliłam rządzić mojej wyobraźni. I wcale nie żałuję. 

W zasadzie pomysł na sesję wydał mi się oczywisty - Majula leży nad skalistym klifem, a w tle świeci nisko zachodzące słońce. A że akurat planowaliśmy jechać do Ustki to miałam zamiar wykorzystać nasze klify, może i nie skaliste, ale równie piękne. Oczywiście wymagany był również zachód słońca. Udało mi się skończyć projekt akurat na wyjazd! A tu klapa. To w ogóle nie było to, nie zmuszaliśmy się więc do fotografowania i po prostu odpuściliśmy, planując sesję jak tylko wrócimy do domu.

Tydzień był dość pracowity, a weekend jeszcze bardziej, więc dopiero wczoraj udało się uwiecznić Majulę na zdjęciach. Wybraliśmy w tym celu bardzo tajemnicze, opuszczone i romantyczne miejsce, co prawda pełne pokrzyw i komarów, które zjadły Mateusza, ale jednak romantyczne :)

Oto nasz duet, czyli Majula i stary pałacyk w Stoszycach:

Sweterek jest szeroki i zwiewny, wiecie już, że to moja ulubiona forma. Dekolt i rękawy są bardzo proste, by nie odwracać uwagi od moim zdaniem najważniejszego! Misternej ażurowej bordiury wykończonej mnóstwem słodkich pikotków!

Dzierganie bordiury było czasochłonne. ale tak bardzo satysfakcjonujące, że na pewno nie będzie ona moją ostatnią :) Przerobiłam tysiące oczek, plotąc ten ażur z prawej jak i z lewej strony, w połowie już znając go na pamięć. Mimo wszystko dzierganie i oglądanie/czytanie nie mogło mieć miejsca. Za to podczas dziergania całej Majulowej reszty - jak najbardziej! Cała praca zajęła mi w sumie około 3 tygodnie. Niestety raz musiałam spruć ponad 20 cm, ponieważ zbyt lekkomyślnie zignorowałam jaśniejszy pasek koloru, wmawiając sobie, że przecież rozpłynie się w tym morzu oczek. Nie rozpłynął. Mam za swoje :).


Dekolt jest nie za głęboki, ale i nie przylega bardzo do szyi. Myślę, że jest w sam raz. A wykończyłam go prosto i skromnie,tak by pasował do równie prostych wykończeń rękawów.


Dziergałam z Milis od Julie Asselin w tym jaśniejszym odcieniu Ancient Gold, którego zużyłam niecałe 3 motki. Ten kolor nie jest intensywny, ale ma bardzo ciekawy odcień, który podczas przerabiania nabiera wyrazu! W końcu mam drugi sweterek w jednym z moich ulubionych kolorów!

I jeszcze zbliżenie na bordiurę...
Zdjęcia oczywiście robił Mateusz - jak już wspomniałam, poświęcił się okrutnie i dał zjeść komarom, które jakimś cudem omijały mnie z daleka, czego nie mogę powiedzie o metrowych pokrzywach:)). Obróbką zajęłam się jak zawsze ja, ale tym razem sprawiało mi to jeszcze więcej przyjemności. Zagłębiłam się w nieodkryte przeze mnie rejony photoshopa i dałam upust swoim fantazjom :) Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii!

Pozdrawiam ciepło!
Marzena

czwartek, 18 maja 2017

Dzierganie po mojemu. Część 1.

Każda z nas dzierga po swojemu. Nawet jeśli używamy tej samej metody, to mamy inne przyzwyczajenia, umiejętności, lubimy odmienne techniki. Każdy radzi sobie tak jak potrafi lub jak mu wygodnie, kombinuje po swojemu by ostatecznie uzyskać taki sam efekt. I ja bardzo to lubię. Fajnie, że jesteśmy inni!
Tak w ramach ciekawostki wspomnę, że spotkałam się parę razy ze zdziwieniem, albo nawet z oburzeniem gdy podzieliłam się z kimś swoim dziewiarskim zachowaniem :) To chyba bierze się z braku świadomości, że przecież każdy jest inny, a inny nie znaczy wcale gorszy (albo niemożliwy!:)). Jeśli ja czegoś nie umiem, nie rozumiem i nie pochwalam to oznacza tylko tyle, że ja tego nie umiem, nie rozumiem i nie pochwalam. Lubię słuchać o Waszych sposobach, niektóre wypróbowuje, a niektóre tylko zostają w głowie, ale słuchać lubię, podglądać jak Wy trzymacie nić, jak chowacie nitki, jak kombinujecie by nie pruć.

Pojawiła się więc w mojej głowie myśl, że z przyjemnością podzielę się z Wami moimi sposobami, opowiem o tym co lubię a czego nie lubię, jak radzę sobie z wełnianymi problemami i dlaczego robię tak a nie inaczej. Czyli generalnie pokażę Wam moje dzierganie.

Zacznę od rzeczy podstawowej.
Dziergam po rosyjsku.
Nie używam słów "po heretycku" bo absolutnie nie czaję, czemu jedna metoda ma być tą słuszną, a druga nie. Różnią się w tak małym stopniu, że wcale nie przeszkadza mi ona w czytaniu wzorów czy ich pisaniu (moje wszystkie wzory zaś pisane są na tę drugą metodę, ponieważ jest po prostu o wiele bardziej popularna. Bez obaw!:)). 

Po rosyjsku przerabia się inaczej oczko lewe. Tak naprawdę to po rosyjsku jest bardziej na skróty, czyli podnosimy drutem oczko w najprostszy sposób (bez wywijania szaleńczo drutem), a skutkiem tego są oczka nieprzekręcone na prawej stronie. Brzmi sensownie prawda? Ale problem zaczyna się gdy nie mamy jeszcze wystarczającej wiedzy na temat owej różnicy i zaczynamy dziergać w okrążeniach. Nagle pojawiają nam się oczka przekręcone i jeśli dziergamy od niedawana to bardzo możliwe, że przerobimy te oczka nie przez tę pętelkę co należy. Ale po kilku rzędach jesteśmy w stanie już zauważyć, że coś nie bardzo to wygląda i szybko przychodzi olśnienie.
Druga metoda (jak jej tam?) jest bardziej spójna. Bo w okrążeniach i w rzędach oczka prawe układają się tak samo. 
Dla tych dziergających tak jak ja, w rzędach k2tog jest ssk (slip, slip, knit), a ssk jest k2tog. W okrążeniach nie ma różnicy, więc tak naprawdę mamy do podmiany dwie malutkie rzeczy, w jednym z kilku przypadków. Po co więc namawiać rosyjskodziergające na "nawrócenie"?

Bezszwowo.  
Słowo klucz! Zszyłam w swoim życiu kilka swetrów i wiem, że nigdy już tego nie zrobię. Umiem równo przyszyć rękawy, zdążyłam się tego nauczyć, powodem omijania szwów wcale nie jest niezadowalająca mnie estetyka (lub jej brak). Gdy dziergam w okrążeniach o wiele łatwiej dopasowuję rozmiar, już w trakcie wiem, że rękaw jest za wąski, za szeroki, że główka źle się układa. Nie muszę czekać do zszycia by się przekonać, że czeka mnie prucie. Dodatkowo dziergam jednym ciągiem, bez ucinania, bez zniekształcających szwów. Każdą konstrukcję da się wydziergać bezszwowo, a do tego ja nie lubię dokładać sobie pracy:). Dla mnie tak jest bardziej estetycznie, jasno i o wiele przyjemniej.

Potrafię dziergać nie patrząc na druty.
Tyczy się to oczywiście prostych wzorów, bez ażurów czy warkoczy. Gdy przerabiam prawe i lewe oczka robię to bezmyślnie, ręce same pracują, a ja pochłaniam film, rozmawiam z Mateuszem, czytam książkę albo pogrążam się w swoich szalonych myślach. To ta umiejętność spotkała się ostatnio z małym niezrozumieniem :). Potrafię prowadzić pięć wątków jednocześnie, albo robić na raz tyle samo czynności. Oczywiście uwaga jest troszkę podzielona, ale mimo to daję radę. Ale jeśli chodzi o dzierganie i przykładowo rozmowę... to cała moja uwaga skupiona jest na tym drugim. Moje ręce wysyłają mi sygnał, gdy coś pójdzie nie tak (spadnie oczko, albo dojdę do znacznika) i wtedy na sekundę pomyślę o tym co one robią, i wcale nie słucham jednym uchem i ciągle zerkam na oczka. Myślę, że niejedna z Was tak potrafi i wie, że wcale a wcale nie ignorujecie swojego rozmówcy, a film pamiętacie perfekcyjnie z każdym najmniejszym detalem.


Jedna robótka na raz.
Jak już wiecie robię co mogę by zawsze mieć tylko jedną robótkę na drutach. Jest to dla mnie bardzo ważne i gdy zdarzy się, że jest inaczej okropnie się frustruję. Czemu to takie istotne? Takim jestem człowiekiem i już. Nie chcę Was przekonywać, że też powinniście tak działać, bo przecież każdemu z nas coś innego sprawia przyjemność, coś innego się podoba. 

Satysfakcję sprawia mi skrupulatna praca nad jedną rzeczą, gdy nic innego mnie nie rozprasza i mogę czerpać przyjemność z dziergania na każdym etapie. Gdybym odłożyła jeden projekt i zaczęła drugi, to ostatecznie ten pierwszy albo by już nie powstał, albo dziergałabym go z poczucia obowiązku. Entuzjazm po prostu mija, a ja lubię skończyć sweter zanim to nastąpi :) Nie pozwalam więc by kolor, oczka, wzór przestały mnie elektryzować! Nadmiar rzeczy i obowiązków mnie po prostu przytłacza. Tak samo jest w przestrzeni, w której żyję. Mało i konkretnie, tak lubię najbardziej.


Sami znacie się najlepiej i wiecie co czyni Was szczęśliwym, a co nie. Jeśli dobija Was widok sterty nieskończonych projektów może czas stać się monogamistą? :) Jeśli potrzebujecie wsparcia, dajcie znać. Na postawie własnych doświadczeń zrobię mini poradnik jak możecie wytrzymać i nie zwariować. Mój schemat nie sprawia mi żadnej przykrości, wręcz przeciwnie - uwielbiam kończyć projekty, a potem z czystym sumieniem narzucać oczka na kolejny!

Nie dziergam dla samego dziergania. 
Co wcale nie oznacza, że sam proces, machanie rękoma i oglądanie tego co wytwarzam nie sprawia mi przyjemności. Nic z tych rzeczy. Nie dziergam po prostu tylko po to by dziergać, ale też po to by coś WYdziergać. Jeśli akurat nie mam pomysłu na projekt, nie czuję by żaden wzór mnie do siebie przekonał to po prostu nie dziergam. Takie przerwy nie są długie, a i od hobby czasem można odpocząć i zająć się innymi sprawami. Póki nie wiem co chcę wydziergać nie narzucam oczek i nie improwizuje, nie dziergam prostokątów tylko po to by czymś zająć ręce.

Minimalizuję prucie.
To tyczy się kilku spraw. Jako że nie dziergam dla dziergania to odpada mi prucie tych "wypełniaczy czasu". Lubię gdy wełna na projekt jest świeża, nieruszana. Oczywiście nie zawsze się to uda, ale robię co mogę by nie dziergać na darmo. Jestem bezwzględna i jeśli widzę, że coś jest nie tak ze swetrem, z długością, szerokością, układaniem ramion czy rękawów to nie wmawiam sobie, że jakoś to będzie, a nuż w praniu się naprawi. Pruję, póki mam do prucia mało, choć udaje mi się wpaść czasem w pułapkę... takim sposobem prułam ostatnio 20 cm szerokiego swetra ("ten jasny pasek na pewno zniknie w całym swetrze"). Akurat to bardzo polecam, bo jeśli już w połowie czujesz, że coś Ci tam wadzi, to prawdopodobnie wcale nie będzie lepiej jak zrobisz rękawy, kołnierz, pranie i blokowanie.
Staram się również nie pruć gdy zrobię błąd we wzorze. Wszelkie upuszczone oczka, źle wykręcone warkocze, pominięte narzuty czy dodawanie oczek zabieram na salę operacyjną. Pruję tylko te kilka oczek znajdujących się nad błędem, i naprawiam "na żywca". Niekiedy tak mi się wszystko namiesza, że ostatecznie pruję i robię ten kawałek od nowa. Ale póki nie trzeba... :)


Jako że jest tego trochę, kolejne nawyki i zamiłowania będę w następnym poście. A teraz ciekawa jestem waszych opinii i sposobów! Być może mamy całkiem odmienne podejście, albo wręcz przeciwnie - podzielacie moje dziewiarskie poglądy? :)

Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena

poniedziałek, 15 maja 2017

Jest co robić!

Miałam ostatnio bardzo intensywny czas! Urządzanie poddasza, nowa dostawa u Chmurki, czyli wymiana całej palety kolorów na fingeringach, plus jedna całkiem nowa nitka, mnóstwo nowych pomysłów i planów okołodziewiarskich, nowe projekty, nowe zadania, i wiadomo - codzienność! Mój mózg działa na zbyt wysokich obrotach, ciało nie nadąża :) 
Nie narzekam jednak, bo to wszystko z własnej nieprzymuszonej woli! Plan na sypialnię gotowy, weekendy spędzamy właśnie tam, własnoręcznie tworząc wymarzony pokój. Myślę, że skrobnę niedługo o tym co nie co.

Dziewiarsko u mnie bardzo do przodu, bo jeden sweterek niedługo kończy się testować, a drugi skończony, czeka na wzór i prezentację:)

Wybraliśmy się w poprzednią środę do Ustki, no wiecie, wypadało coś odpocząć. Przy okazji chcieliśmy obfotografować moje nowe sweterki, ale plan udał się połownicznie. Pierwszego dnia mieliśmy idealną pogodę dla bardzo morskiego projektu, sesja wyszła miodzio, tak jak to sobie zaplanowaliśmy. Mam dla Was małą zapowiedź :)

Czym dłużej nie mieszkam w Ustce, tym bardziej doceniam nasze morze. Jest w nim coś niepokojącego, tajemniczego. Lubię ciepłe krystaliczne wody mieniące się błękitem i turkusem, ale nasze morze po prostu mnie zachwyca. Idealne miejsce by wyciszyć się, odpocząć i zebrać myśli.

Nie było chyba jeszcze takich odwiedzin w Ustce, podczas których nie wybralibyśmy się do naszej herbaciarni (to ta, o której ciągle piszę!). Tylko spójrzcie na ten uroczy wystrój i ogromny wybór herbat. No ale żadne zdjęcie nie odda klimatu tego miejsca. Pierwsze miejsce, po plaży, do odwiedzenia.

A wracając do tematu swetrów... czemu plan udał się połowicznie? Bo niestety pomysł na sesję drugiego sweterka (tego żółtego) nas nie usatysfakcjonował i zamiast robić na siłę po prostu pogapiliśmy się na zachód i poszliśmy na lody. Uznaliśmy, że przecież w domu też jest wiele pięknych miejsc i jak tylko wrócimy powtórzymy zdjęcia. I tu kolejna niespodzianka! W drodze do domu przypomniałam sobie, że nie spakowaliśmy Majuli i że dynda wesoło w szafie w naszym usteckim pokoju. Miałam plan pochwalić zaraz po powrocie, ale jak widać on wie lepiej :) Na szczęście już do mnie leci!
I tym razem mam małą zajawkę. Taką, na której nic nie widać:

W głowie nowy projekt, a w rękach nowa włóczka. Kolejne tygodnie, jak nie miesiące też będą intensywne, ale przy okazji bardzo przyjemne. Ale póki co lecę odpoczywać dalej. Kto powiedział, że w poniedziałek nie można? :)

Miłego wieczoru!
Marzena