czwartek, 29 września 2016

Podróż poślubna: Słowenia, część czwarta

 Część pierwsza do poczytania o tu: klik!
Część druga do poczytania o tu: klik!
Część trzecia do poczytania o tu: klik!

Dziś będzie o dwóch ostatnich dniach, które spędziliśmy w Słowenii, a były naprawdę aktywne! Zdążyliśmy zobaczyć naprawdę wiele i wiele z tych rzeczy jest godne polecenia, więc piszę szybciutko!

Dzień czwarty i szósty
Pierwszy, z tych tytułowych dni to dzień, kiedy zwiedziliśmy trzy odrębne miejsca i w żadnym się nie spieszyliśmy. Można w takim razie łatwo wywnioskować jaka Słowenia jest niewielka i jak wiele atrakcji dostarcza. Na początku wróciliśmy do wyczekanych Jaskiń Szkocjańskich, o których wspomniałam w pierwszym poście. Zjawiliśmy się tam rano, oczywiście ubrani w ciepłe rzeczy i ruszyliśmy za przewodnikiem. Grupki znowu były niezbyt duże, oddzielone pewnym odstępem czasu, więc nie szło się w tłumie, ale nie było tym razem audioprzewodników, które są bardzo wygodne (słuchasz kiedy chcesz i ile chcesz:)). Przewodniczka oczywiście mówiła w języku angielskim i nawet ciekawie opowiadała. Ale powiem Wam tak - mogłaby się w sumie w ogóle nie odzywać! Bo to co ujrzeliśmy... tego się nie da opisać, trzeba stanąć i samemu ogarnąć to umysłem. Dla mnie spacer po tym miejscu najlepszy byłby w pojedynkę, w ciszy, tak bym mogła jedynie chłonąć ogrom ten jaskini. Jak słyszymy jaskinia to widzimy takie tunele i komnaty, wysokie jak na nasze mieszkaniowe standardy, ale mimo wszystko w rozsądnej wielkości. Jaskinie Szkocjańskie najłatwiej określić jednym słowem - Moria! Fani Władcy Pierścieni będą oczywiście od razu wiedzieć o co chodzi, a tym pozostałym spieszę z pomocą. Jaskinia nie jest tak bogata w formy naciekowe jak Postojna, po części przez trzęsienia ziemi, które je zniszczyły... Jaskinia ta jest jak gigantyczny, głęboki kanion, tyle że w środku góry! Szlak prowadzi mniej więcej w połowie wysokości, nad głowami, bardzo wysoko, mamy skalny sufit, a w dole, w głębi, w ciemności wije się rzeka Reka (dosłownie rzeka Rzeka). Nie mam żadnego zdjęcia, ponieważ fotografowanie jest zabronione. Ale to nic, i tak bym nie fotografowała, za bardzo byłam pochłonięta tym co widziałam. To było coś niesamowitego! W ciemnościach można było dostrzec starą ścieżkę, sprzed ponad 100 lat, wyrzeźbioną w skałach - tysiące stromych schodków biegnących raz w dół, raz w górę (mówiłam, że Moria?:)) Nie będę więcej nic pisać, bo słów szczerze brak, ale pokażę Wam kilka kadrów, które znalazłam w sieci:

Ta ścieżka światła to jest właśnie szlak. Człowiek, jeśli pojawiłby się w kadrze, byłby malusieńki, a zdjęcie nawet nie obejmuje dna i sklepienia :). A po lewej można dojrzeć stary szlak.
Źródło: http://travel.nationalgeographic.com/travel/365-photos/skocjan-caves-slovenia/

Źródło: http://whc.unesco.org/en/list/390

Jaskienie Szkocjańskie to mój Słoweński faworyt! 

Po przejściu trasy z przewodnikiem można było, po wykupieniu odpowiedniego biletu, przejść się dalej, po wąwozie oraz wejść do kolejnej, bardziej otwartej jaskini. Nie wiem czy warto było dopłacać aż tyle, ale widoki były miłe dla oka. Poniżej pionowa panorama, lepiej kliknąć i powiększyć:

 
Głodni i trochę zmęczeni wędrówką ruszyliśmy dalej - chcieliśmy zwiedzić dwa miasta podczas pobytu w Słowenii, ale problem z autem zabrał nam czas, który chcieliśmy poświęcić na zwiedzanie urokliwych starówek, więc zdecydowaliśmy się na jedno - Lublanę. Ruszyliśmy, ale Mateusz wspomniał coś o małym miasteczku, bardzo starym, gdzieś mniej więcej na naszej trasie, więc odbiliśmy w lewo i pokonawszy 19 km byliśmy już na miejscu. Miasteczko Štanjel jest bardzo małe, położone na wniesieniu, z którego rozpościera się widok na pasma gór i winnice. Stare średniowieczne mury, ogród z innej epoki, urokliwe wąskie uliczki i.... praktycznie żadnych ludzi! Nie, nie żartuję. To miasto jest niemalże wymarłe, spotkaliśmy jednego Włocha, który chciał nam wcisnąć drewniany obrazek ręcznie robiony, dwóch-trzech mieszkańców, jak sądzę, oraz kilku ludzi siedzących w kawiarni lub leniwie zwiedzających miasteczko. Lekko nas to niepokoiło, bo miasteczko wygląda niezwykle uroczo, pisano o nim w przewodniku, wychwalano, więc spodziewaliśmy się choćby umiarkowanego zatłoczenia. Ale daleko nam do narzekania! Gdyby tak było w innych miastach, które chwielibyśmy zwiedzić... Tłum wyprowadza mnie z równowagi, nie umiem cieszyć się widokami jeśli muszę "płynąć z falą". Štanjel jest więc idealny dla tych, którzy podobnie do mnie, lubią klimatyczne, ciche miejsca.

Jako że było tak pusto, nie znaleźliśmy żadnej restauracji i głodni pojechaliśmy dalej, do Lublany. Nie jestem fanką (co wcale nie znaczy, że nie lubię) zwiedzania starówek, chodzenia i oglądania ratuszy, czy kamienic. Lubię to, zwłaszcza gdy są odmienne architektonicznie od tych polskich, ale nie jest to moja ulubiona forma zwiedzania świata (wolę przyrodę!), ale Lublana jest cudna! Piszą o niej, że starówkę ma małą. No to jakiś żart, bo starówkę ma większą niż Wrocław! Dłuższą, położoną wzdłuż rzeki, z górującą nad nią niewielką górą z zamkiem na szczycie. Robiło się już ciemno gdy dotarliśmy do stolicy, więc nie weszliśmy na zamek, ale starówkę obeszliśmy całą i mimo tłumów odpoczęłam niesamowicie, taka ta Lublana magiczna :) To miasto pełne sztuki, muzyki i pysznego jedzenia! Wszędzie gra muzyka na żywo, a na trawie, w parku puszczają nieme kino, z pianistą grającym na żywo! Byliśmy pod wielkim urokiem tego miasta i polecamy każdemu, kto choćby tylko postanowił przejeżdżać przez ten kraj, by wpaść na chwilę do Lublany. Nie ma tam wielkich, niezwykłych zabytków. Jest klimat! Absolutnie nie zajęliśmy się uwiecznieniem uroku tego miasta, mamy tylko kilka kadrów, z czego połowa nie nadaje do niczego, więc pokażę tylko odrobinę.

Dopiero po 19 zjedliśmy nasz drugi posiłek, ale nawet nie czuliśmy wielkiego głodu. A jedzenie było wyśmienite! Pani kelnerka pożegnała nas słowem "spasiba" :) Nie wyprowadziliśmy jej z błędu. To był naprawdę cudny dzień!
 
 

Dzień szósty, czyli ostatni dzień pobytu w Słowenii był zarezerwowany na coś konkretnego. Nie mogliśmy się go doczekać! Ruszyliśmy rano, kierując się na zachód, na drugą stronę parku Triglavskiego. Niełatwo to zrobić - mapy proponują dwie trasy - od południa albo od północy, przez Włochy. Obie trasy są na około. Mateusz gdzieś wyszperał informację, że jest trasa przez "przez środek", więc skierowaliśmy się mniej więcej jak nam się wydawało i patrzyliśmy na znaki. W razie czego ta trasa zawsze mogła nas zaprowadzić do Włoch, a stamtąd GPS już dawał radę. Udało się, znaleźliśmy drogowskaz i ruszyliśmy. Pod górę. Niezłą górę. Na każdym zakręcie serpentyny pokazywali nam ile już jesteśmy metrów nad poziomem morza. Gdzie my właściwie jesteśmy?! Dotarliśmy do jakiegoś zajazdu, Mateusz poszedł się upewnić czy aby na pewno dotrzemy do Bovec, ale wszystko grało, z tym że... wybraliśmy drogą przez sam środek góry :D

Wjechaliśmy pozawijaną drogą na niezłą wysokość, obejrzeliśmy widoki i owce, i pojechaliśmy dalej. I trafiliśmy na korek - czemu? Mądry pan kierowca autokaru, zignorował znak zakazu i wjechał taką kobyłą na te wąskie drogi i ostre zakręty. I tak, utknął, zawalił caluteńką drogę, ruchem kierowała policja, a przejeżdżać trzeba było po kawałku trawy między drogą a górą. A nam się naprawdę spieszyło bo byliśmy umówieni... :) No nic, jakoś zniosłam tę ludzką głupotę, udało nam się wydostać i ruszyliśmy by przeżyć górską przygodę!

Jak tylko zaczęliśmy interesować się Słowenią na poważnie, i przeczytaliśmy o możliwych sportach do uprawiania, wiedzieliśmy, że absolutnie musimy iść na rafting na rzece Socza! Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Ubrani w pianki, kamizelki, kaski i klapiące butki, dobrani w sześcioosobowe grupy, weszliśmy do lodowatej górskiej rzeki i wskoczyliśmy do pontonu. 

Nie, nie wypadłam, jestem zaraz za Mateuszem, który postanowił schować mnie przed wścibskim fotografem:)



Na początku myślałam - "co za szczęście, że poziom wody jest niski", ale po fakcie było mi trochę żal. Było świetnie, ale MAŁO! :) Ja chcę więcej, szybciej, więcej wody, więcej spadów, więcej skał! Woda to mój żywioł, zdecydowanie. Szkoda, że nie usiadłam z przodu, instruktor nakazał paniom usiąść z tyłu, co mnie lekko zirytowało!


Trasa była podzielona na dwie części - spokojniejszą i tą bardziej rwącą. Po drodze skakaliśmy ze skał do rzeki - nie mieliśmy pianki na ramionach, i jak tylko zanurzałam się w wodzie calutka od razu czułam jakby mi ktoś wbijał igły w ciało. Wychodziłam więc i skakałam dalej :)
Najzimniejszy moment był na samym końcu, kiedy nakazano nam wyjść z pontonu, położyć się nogami do przodu i spłynąć do punktu końcowego z prądem rzeki. A to i tak nie była najzimniejsza rzeka jaką spotkaliśmy. Socza jest tak czysta, że mogliśmy pić ją podczas raftingu, w tym wypadku temperatura była idealna!

Po tej przygodzie poszliśmy zjeść średni obiad, a potem poodpoczywać jeszcze nad rzeką. Zbliżał się wieczór i zaraz nad wzburzoną powierzchnią unosiła się mgiełka, a wszystko to skąpane było w świetle zachodzącego słońca. Było pięknie!



Ruszyliśmy do domu, ale nie tą samą trasą, tylko proponowaną nam przez nawigację, czyli skierowaliśmy się na Włochy. O ludzie, co to był za koszmar! Było już całkiem szaro, góry się zmieniały, robiły się co raz wyższe, bardziej strome i szare, bo cała roślinność zniknęła. Jechaliśmy pomiędzy szczytami, dziwnie bliskimi. Byłam zmęczona, a że jak wiecie jestem okropnym tchórzem, zaczęłam się niepokoić. Nie chciałam jechać nocą po wijących się wąskich drogach, a tych jakby przybywało. Góry przestały mi się podobać, lekko nawet przerażały. Wjechaliśmy do Włoch, przejechaliśmy przez przerażający, wykuty chyba w gołym kamieniu tunel, wąski i ciemny, i trafiliśmy na naprawdę okropne miasteczko, niemalże jak z horroru. Nie, nie żartuję :). Przynajmniej tak wyglądało w prawie już zapadniętym zmierzchu. Poziom mojej czujności i stresu osiągnął górną granicę, więc jak w końcu dojechaliśmy do hotelu ledwo doczłapałam do łóżka, taką miałam migrenę. Ale to nic w porównaniu z tym co przydarzyło się w nocy. Śnię codziennie, śnię bardzo niezwykle, abstrakcyjnie, a do tego zapamiętuję niemalże każdy sen. A tej nocy śniła mi się jaskinia, czy też tunel, pełna wody, gdzie było ciemno, nie mogliśmy wyjść, trzeba było tam spać. Jak się przebudziłam zauważyłam od razu bardzo ciemny sufit naszego pokoju i sen tak jakby się nie skończył, w panice obudziłam Mateusza, który zaspany powiedział bym szła spać. Nieźle musiałam go zdziwić jak przerażona wykrzyknęłam - "JA NIE CHCĘ TU SPAĆ!" :D Teraz to nas okropnie śmieszy, ale wtedy byłam przerażona. Widzicie więc jakich atrakcji dostarcza mi mój mózg nocą :)
Ale to nie był koniec, bo owy sen, ciągle taki sam powracał przez ponad tydzień. Pod koniec był jakby bardziej spokojny, ja w nim opanowana, nawet już się tak nie bałam, ale jakoś nie widziało mi się do końca życia śnić ciągle jeden sen. Wgrałam go nawet Mateuszowi, który w Chorwacji, obudzony znowu przeze mnie w nocy, uwierzył w tę jaskinię :D. Było wesoło!

Taką miłą wyprawą zakończył się nasz pobyt w niesamowitej Słowenii! W niedzielę ruszyliśmy na Chorwację, ale o niej w następnym poście :)

Miłego dnia!
Marzena

niedziela, 25 września 2016

Crescendo

Myślę, że już leciutko nieaktualne są moje poglądy. Już nie tylko podziwiam chusty, ale nawet czasem je dziergam! Co prawda mam dopiero dwie, obie podobne stylem, bo to zdecydowanie mój styl, praktyczne i sporych rozmiarów by idealnie otulały w chłodne wieczory. Mimo że nadal największą radość daje mi dzierganie i noszenie swetrów, to jestem przeszczęśliwa, że w końcu mam drugą chustę! Popsułam się :)
W moje ręce wpadła cudna ciapkowana wełna, a że pasowało jej idealnie zostać czymś do otulania to nie miałam wyjścia.

Wybrałam wzór Crescendo autorstwa Janiny Kallio, która swoją wersję również wykonała z nakrapianej włóczki, co ostatecznie przesądziło o moim wyborze. Zapraszam do tajemniczego lasu:

Miałam motek Pinaty Leizu Fingering i od razu dobrałam do niej partnerkę - Nakabeni! Głęboki i mocny, wręcz do granic możliwości, chłodny odcień różu. W Pinacie ten kolor najpierw rzuca się w oczy, ale ma ona też dziesiątki innych kolorowych kropek. Myślę, że z ciemną zielenią też by jej było cudnie.
 

Chusta jest prosta, z odrobiną ażuru, i o dziwo, mimo wielkości wcale mi się nie dłużyło. Bardzo się lubimy!

 Jak już miałam dziergać chustę to musiała być konkretna! Szalenie podobają mi się te szalone kolory!

Byliśmy w lesie o wielu twarzach. Zdjęcia powyżej wykonaliśmy w zielonym zakątku, z miękkim światłem i te podobają mi się najbardziej. A że potrzebowałam jeszcze kilku ujęć, które pokazałyby to i owo musiałam dobrać zdjęcia, które wyszły w całkiem innym klimacie! Na ścieżce było mnóstwo światła, które przebijało się przez morze liści, więc na dokładkę trochę kolorowych, słodkich ujęć:

 Pozdrawiam Was ciepło!
Marzena

poniedziałek, 19 września 2016

Mélanie

"Nie ma złej pogody na zdjęcia. Są tylko zbyt małe chęci" :)
Marzena

Dziś będzie o swetrze, który robiłam dwa razy. Począwszy od nabrania oczek aż po zblokowanie. Tyle, że ten pierwszy wyszedł w rozmiarze L, a ja póki co nadal noszę eskę. Sweterek wyszedł w każdym calu taki jak lubię, wszystko mi się podobało, ale nie podobała mi się myśl o dzierganiu go jeszcze raz. To było przed wyjazdem w podróż. Miałam już zaczętą nową robótkę, szal pełen szalonych kolorów, byłoby mi z nim ładnie podczas dziergania na plaży. Ale nie, tak nie można, przynajmniej u mnie. Musiałam przeprosić szal i poprosić go o cierpliwość, spruć calutki sweter, a następnie każdy spruty motek przemienić w precla i uprać, by włóczkę wyprostować. Schła zadziwiająco krótko, nie wyglądała już tak dołująco jak zaraz po spruciu. I zabrałam się za dzierganie swojego rozmiaru. Jest plus tej sytuacji - mam już jeden test elki :)

A czemu sweter mi się tak spodobał? Bo jest bardzo prosty, minimalistyczny wręcz, lekko nowoczesny i niesamowicie przytulaśny! Wiecie, że ja lubuję się w prostocie. Włóczkę na niego otrzymałam od Julie, która poprosiła mnie o zaprojektowanie "czegoś" z jej nowej włóczki, która będzie mieć premierę już niedługo. Włóczkę Wam już pokazywałam - to te malutkie, niesamowicie puchate moteczki moheru z jedwabiem w pudroworóżowym kolorze. Jako że sama włóczka jest cieniutka, to idealnie nadaje się na połączenie ją z dowolną ulubioną nitką i stworzenie misiowatego sweterka. Ja wybrałam Fino (kaaaaaaszmir!) więc miękkością i puchatością załamuje wręcz! Dałabym pomacać, gdybym tylko mogła, ale musicie mi wierzyć na słowo - puszek! 

Teraz już chyba wypada pokazać to co wymodziłam. Przedstawiam mój nowy projekt, który kojarzy mi się trochę z francuskim stylem, musiał więc otrzymać odpowiednie imię - Mélanie.
Weekend nadaje się na sesję idealnie, a że akurat było mokro i padał deszcz? Kto by się przejmował! Jest więc kukurydza, deszcz, błoto i my w tym błocie. Parasol, brudne buty i co najważniejsze, dobra zabawa.


 Nie będę kłamać - bardzo, ale to bardzo go lubię!

Sweterek jest delikatnie luźny, nie za długi by nie wisiał zbytnio - nie pasuje to do niego. Rękawy uroczo wywinięte, a kołnierz i dół przytulnie pulchne. Planowałam zrobić rękawy i kołnierz ozdobnym ściegiem, ale jak doszłam do tego momentu to nie mogłam się powstrzymać i wykończyłam całość minimalistycznie, nowocześnie.




Puchata włóczka nosi nazwę Anatolia i już zamówiłam ją do sklepiku. Zawsze myślałam, że moher to taka lekko podgryzająca wełna. Anatolia nie ma w sobie nic a nic z podgryzania, jest tak bardzo mięciutka i delikatna, że nie gryzie nawet mnie, człowieka przewrażliwionego. Połączona z kaszmirowym Fino jest jak obłoczek, ciągle kiziam go i miziam. Fino otrzymałam w kolorze Jardins des Tulieries, a Anatolię w nowym kolorze Balllerine - ten pierwszy był chłodny, lekko liliowy, a Anatolia pudroworóżowa. Po połączeniu dały coś idealnie pośrodku - jednocześnie chłodny i ciepły odcień różu. Myślę, że można ciekawie "modyfikowac" kolor i nadawać lekkiego trójwymiaru łącząc dwa różne farbowania.

Troszkę pojaśniałam na tych wakacjach. Miejscami mam niemalże platynowe kosmyki. Zaczęłam całkiem poważnie zastanawiać się nad jasnym blondem, takim niemalże białym...


Na koniec pozwoliłam sobie na chwilę szaleństwa (jakby sesja w deszczu i błocie nie była już wystarczająco szalona). Miałam już przemoczone spodnie, buty lepiły się do drogi, a w środku chlupotało, więc zwyczajnie je zdjęłam. A jak już je zdjęłam... Któż by mnie powstrzymał? :)
 

Ciepła kałuża, to jest to!

Mélanie oczywiście pragnie być przetestowana, jeśli tylko macie ochotę czekam na zgłoszenia. Wzór jeszcze nie jest gotowy, ale planuję uporać się z nim w ciągu tygodnia, góra dwóch. Pięknie proszę o maila na blogowy e-mail: welnianemysli@gmail.com

Pozdrawiam Was ciepło!
Marzena