środa, 29 maja 2019

Zapasy na nową drogę.

Musicie wiedzieć, że Wasza reakcja na mój ostatni post przeszła moje najśmielsze oczekiwania! 

Kliknięcie "publikuj" przy ostatnim poście, było takim przypieczętowaniem decyzji, i mimo że cieszę się, że postąpiłam tak nie inaczej, był to moment bardzo dla mnie stresujący. Wasza reakcja, mnóstwo przemiłych słów, życzenia i ogromne wsparcie, dodały mi mnóstwo otuchy! Cieszę się, że chcecie towarzyszyć mi na nowej drodze, oraz, że rozumiecie moją decyzję. Dziękuję Wam za to!

Zamknięcie sklepiku zmusiło mnie do zrobienia czegoś nietypowego dla mnie... Wiecie, przez pięć lat mieszkałam w sklepie z wełną, więc w każdej chwili mogłam ukraść sobie z półki motki na nowy projekt. To, oraz mój wrodzony minimalizm, sprawiły, że moje prywatne zapasy były mikroskopijne. Zazwyczaj składały się wyłącznie z motków, które zostały po poprzednim projekcie :) Musiałam wybrać coś dla siebie, nie tylko na teraz, ale i na przyszłość! Starałam się podejść do tego rozsądnie i praktycznie - mam w głowie pomysły na kilka projektów oraz jasno określony gust kolorystyczny, więc postanowiłam zostawić sobie tylko to, czego jestem w 100% pewna. Nic na "wszelki wypadek" albo "może kiedyś mi się spodoba". 

Co zostaje ze mną? Alpacino DK w kolorze Pale Meadow. Wielbię tę bazę! Jej miękkość, lekkość i przytulność jest niezwykła, a Secret of Life, który z niej zrobiłam, jest moim ulubionym swetrem (wspomnę przy okazji, że od miesiąca trwa test, więc premiera wzoru już niebawem!).

Mam w głowie pomysł na sweter, przytulny i uroczy i widzę go właśnie w neutralnym, kremowym odcieniu.

Zostaje ze mną siedem motków Ladysheep. Włóczka ta dopiero co miała premierę, więc nie udało mi się jeszcze jej wypróbować. Single to jedne z moich ulubionych włóczek, nie mogłam się oprzeć. Wybrałam zielenie i przygaszone złoto - Glen i Rubha Hunish. Nie mam jeszcze zielonego swetra, a marzę o nim od dłuższego czasu!

I na koniec (tak, to już koniec!) Anatolia, w dwóch kolorach - Biscotti oraz Antigue. 

Nie mam jeszcze na nie pomysłu, ale Anatolia to najlepsza moherowa włóczka jaka istnieje na tym wełnianym świecie i nic, po prostu nic, jej nie przebije pod kątem delikatności dla skóry. Miałam w rękach kilka moherowych baz z jedwabiem, ale tylko tą jestem w stanie dotykać i nosić bez cienia podgryzania. Zostawiłam ją "na zaś", bo jestem pewna, że powstanie u mnie jeszcze niejeden puchaty sweter. Wybrałam bezpieczne (moje!) kolory, czyli słodkości. 
Ostatnio zamówiłam włóczkę o takim samym składzie, najpierw się zgubiła, a potem szła trzy miesiące. Jest równie cudowna, ale jak widać, trudno dostępna :) Chciałam ją przefarbować, ale kupiła mnie swoim naturalnym pięknem i już przygotowuję się do dziergania z niej nowego projektu. 

Ten motek Ladysheep Lamb również ze mną zostaje. Podebrałam go jakiś czas temu, z myślą o nowym swetrze, ale zmieniłam zdanie. Teraz mam plan na puchatą czapę!

Czy mam coś jeszcze? Tak jak wspomniałam mam motki z poprzednich projektów, a czasami przewijałam jakiś motek by ostatecznie zmienić zdanie i dołączał on do reszty "zapasów". Muszę się im przyjrzeć. Lubię ruszać z nowymi planami w ładzie i porządku.

A tak szczerze, to nie mogę się już doczekać poznawania nowych, pięknych włóczek od farbiarek z całego świata! Jest tyle utalentowanych osób, które tworzą wyjątkowe, niepowtarzalne kolory! Zostawiłam sobie mało różu, więc będę mogła szaleć :) Mam kilka piękności na oku!

Na koniec wpsomnę, że szal, który dziergałam ostatnio właśnie się suszy. Mam zielone światło, mogę ruszać z nowym projektem!

Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena

sobota, 25 maja 2019

Nowy początek!


Chociaż ten post można według moich odczuć podpiąć do mojej serii „Marzenia są po po...”, myślę, że dla wielu z Was może to nie być takie pewne. Zamiast więc od razu sugerować jaki jest wydźwięk tego wpisu, postaram się Was z każdym kolejnym zdaniem przekonać do tego, że idę w kierunku swoich marzeń, chociaż moja decyzja niekoniecznie jest taka radosna i bezproblemowa! I być może Was zasmuci...

Możliwe, że przemknęło Wam już gdzieś przed oczami moje ogłoszenie i wiecie czego dotyczyć będzie ten post. Bez względu na to czy wiecie o co chodzi, czy też nie, zachęcam do przeczytania - bo kto jak kto, ale Wy zasługujecie na szczegółowe wyjaśnienie! :) Jesteśmy tu razem już tak długo… Byliście świadkami moich kolejnych kroków, zawsze mogłam liczyć na Waszą pomoc, wsparcie, kciuki, miłe słowo!

Moi mili, po pięciu latach mojej wełnianej przygody postanowiłam zamknąć Chmurkę i skupić całą swoją uwagę, całą swoją miłość do dziergania, wyłącznie na projektowaniu wzorów!
 

Nie śmiem zostawiać Was z domysłami i niedopowiedzeniami, więc spieszę z usprawiedliwieniem i tłumaczeniem! Decyzja ta jest równie szczegółowo przemyślana jak wcześniej otwarcie sklepiku. Mimo swojej szalonej głowy i byciu ogromnie emocjonalnym człowiekiem, staram się zawsze jasno i rozsądnie patrzeć na świat. Jestem świadoma swoich wad, zalet, potrzeb i pragnień. Zdecydowanie daleko mi do ideału, ale staram się zachować zdrową równowagę między światem rozważnym a tym romantycznym. Moja decyzja nie wynika więc z chwilowej słabości czy jakiegoś nowego szaleństwa, które przysłoniło mi wszystko inne.

„Prowadzenie sklepu z...” brzmi jak ciężka praca, póki nie dodamy tam na końcu słowa „wełną”:) Wtedy każde dziewiarskie serce zaczyna bić mocniej! Sklep z wełną jest marzeniem. Ale jest też niezwykle ciężką pracą. Oprócz kłębków wełny, które widać na zewnątrz, jest cała masa pracy, spraw, problemów i rachunków, które trzeba po prostu ogarnąć. Niekiedy tej pasji i przyjemności jest o wiele mniej niż spraw do załatwienia. Normalka! Nieważne co sprzedajemy i jak bardzo to kochamy – trzeba mądrze i z niezwykłą uwagą przyglądać się finansom, prognozować, rozwiązywać szereg spraw i planować kolejne działania. I jeśli nie czujemy się usatysfakcjonowani trzeba niekiedy zmienić kierunek, zatrzymać się i podjąć rozsądne kroki. Bez sentymentów.
Po pięciu latach, w kwestii biznesowej, jestem w innym miejscu niż pragnęłam kilka lat temu. Wkładam w firmę zbyt wiele sił i energii, w porównaniu z tym co mogę z niej czerpać. To tyle, jeśli chodzi o sprawy czysto biznesowe.

Od czego to wszystko się zaczęło? Wełna, Chmurka, farbowanie? Od dziergania! Nie byłoby mnie tu gdybym nie wpadła po uszy, gdybym nie przepadła na rzecz przerabiania oczek i tworzenia! To jest moja główna pasja. Pasja, o którą mi w ostatnim czasie bardzo ciężko dbać. Tęsknię do niej ogromnie, starając sobie tłumaczyć na wiele sposób dlaczego tak niewiele oczek przechodzi ostatnio przez moje druty. Bez dziergania, nic co pojawiło się później, po prostu nie ma takich barw jak przedtem i nie jest dla mnie satysfakcjonujące.

Zatrzymałam się na chwilę, na całkiem długą chwilę i na nowo zapragnęłam zdefiniować samą siebie. I wiecie co się okazało? Że ja w pracy (w kierunku, który obrałam) nie potrafię być szczęśliwa bez dziergania, bez projektowania! Jestem pewna jednego: mogę projektować bez sklepiku czy farbowania, ale farbować i sprzedawać bez dziergania i tworzenia nowych projektów po prostu nie chcę i nie potrafię.

Farbowanie to praca ciężka. Choćby nie wiem co Wam mówili, musicie wiedzieć, że oprócz wymarzonego obracania się wokół wełny, tworzenia nowych rzeczy i przebywania wśród kolorów, jest tam po prostu ogrom, niekiedy bardzo niewdzięcznej, pracy. To wiele godzin pracy fizycznej, ale i umysłowej. Są terminy, są zobowiązania, jest wiele nieudanych farbowań – a bo przez ból głowy zapomniałam co jest w którym garnku, i włożyłam motki do złych barwników, a to coś poszło nie tak, poplątałam motek, źle policzyłam proporcje. Tak się dzieje i już. A oprócz farbowania mam też sklepik, który należy starannie prowadzić, dbać o klientów, rozwijać go, ogarniać cały biurowy chaos, płacić, rozliczać, kupować, wysyłać, zarabiać. I tu okazuje się, że na nic więcej absolutnie nie ma czasu. Ba! Brakuje czasu na te powyższe rzeczy, więc mogę co najwyżej pomarzyć o zaprojektowaniu swetra, który śni mi się po nocach.
Czy chcę więc przebywać wśród wełny, gdy nie mam kiedy jej przerabiać i wykonywać pracy od której to wszystko się zaczęło?
Jest to więc drugi, niezwykle istotny, powód mojej decyzji - pragnienie powrotu do projektowania wzorów!

To wszystko być może brzmi bardzo przygnębiająco i przerażająco. Nie jest moim zamiarem powiedzenie wiem jak strasznie było do tej pory, narzekanie czy użalanie się nad sobą – nic z tych rzeczy! Taka jest po prostu rzeczywistość. Prowadzenie biznesu to ciężki kawałek chleba, ale ten cały trud, który wkłada się w pracę, ma wielkie znaczenie, bo ogromną motywacją jest pasja! O której zresztą nie raz wam tu wspominałam, więc nie myślcie, ze nie jest ona aktualna. Jest i to bardzo! Dlatego właśnie podjęłam taką a nie inną decyzję.

Oprócz tych dwóch przyczyn, którymi się z Wami podzieliłam, jest jeszcze trochę spraw prywatnych. Mają one związek z moimi marzeniami, myślami i potrzebami, ale również z planami na życie. Powodów jest więc kilka, każdy równie ważny. Myślę, że nie sposób oceniać słuszności tej decyzji przez pryzmat tylko jednego z nich. Pragnę zawrócić, zrobić kilka kroków w tył i ruszyć nową ścieżką, z jeszcze jaśniej określonym celem. Pójść nową starą drogą, wyposażona w zdobytą przez te wszystkie lata wiedzą!:) Próba swoich sił, nauka na błędach i sukcesach, doświadczenie zdobyte w wielu dziedzinach, to nie jest czas zmarnowany. Uważam, że rezygnacja z niektórych planów jest równie ważna jak ich podejmowanie. Ważne by robić to świadomie i z przekonaniem, że właśnie to nas uszczęśliwi, że właśnie to ma sens.

I mimo że bardzo mi żal żegnać się z Chmurką, to jestem zadowolona ze swojej decyzji i nie mogę się doczekać nowego! Jestem niezwykle podekscytowana, pełna energii i zapału do pracy :)

Wiecie więc już, że absolutnie nie zamierzam Was opuszczać, zniknąć, dać wam spokój - wręcz przeciwnie. Będzie mnie tu o wiele więcej! Czego bardzo pragnę! Chcę być tu z Wami, dzielić się moją pracą, pomysłami, wiedzą. Projektować i tworzyć tyle ile tylko dam radę!

Nie zdradzę póki co zbyt wielu pomysłów (a jest ich cały wielki worek!) – wiecie, ja nie z tych, co mówią zanim zaczną działać. Proszę Was więc o trochę cierpliwości - jak tylko uporam się z tym całym bałaganem, który narobiłam podejmując tak ważną decyzję, jak już pozamiatam, poukładam wszystko na swoje miejsce i będę mogła ze spokojem zająć się „nowym”, to krok po kroku zacznę zdradzać swoje przyszłe karierowe plany :) Na pewno ten nowy start będzie zasługiwał na osobny post. Póki co możecie być pewni, że druty i głowa pójdzie w ruch! I nie tylko!

Podsumowując – jeśli komuś przyjdzie do głowy współczuć mi bądź mnie pocieszać, to wiedzcie, że nie ma powodu! Mimo że decyzja ta była trudna i kosztowała mnie wiele emocji, to w ostatecznym rozrachunku jestem naprawdę szczęśliwa! To mój nowy początek. Początek pełen nowych wyzwań, przyjemności i oczywiście ciężkiej pracy. Nie mogę się doczekać! Czuję, że to jest właśnie to, co powinnam robić. Te pięć lat pomogło mi to sobie uświadomić.


Niebawem, gdy ostatecznie zamknę sklepik, mój Facebook czy Instagram zmieni nazwę, oraz nieznacznie formę – zamiast produktów, będzie o dzierganiu i projektowaniu, czyli ciągle w tym samym, wełnianym klimacie :) Mam nadzieję, że mimo tej zmiany, zostaniecie tam ze mną i będziecie mi towarzyszyć na tej nowej ścieżce!

Na koniec myślę, że konieczne jest poruszyć kilka technicznych spraw – dziś w sklepiku (klik!) pojawiła się w sklepiku ostatnia dostawa: mnóstwo motków kózki, Ram Pam Pam i pojedyncze kolory pozostałych baz, oraz kilka kolorów limitowanych. Nie będzie już żadnej dostawy włóczek, ani tych od Julie Asselin, ani moich własnych. To ostatnia szansa by móc ich spróbować, zrobić sobie zapas, złapać któryś z kolorów czy też zabezpieczyć się na przyszłość (gdyby zabrakło Wam metrów do zakończenia projektu) :)

Za jakiś czas będę również wyprzedawać motki, które nigdy nie trafiły na sklepowe półki. Posiadam trochę pojedynczych kolorów, które z jakiegoś powodu nie powiększyły palety, bądź służyły mi do pracy. Są to przykładowo odcienie, których nie włączyłam do mini kolekcji, bo ciut odbiegały stylem. Próby i zabawy barwnikami. Kolory, które nie wyszły dokładnie tak jak planowałam, co nie zmienia faktu, że są to kolory udane (ciężko mnie zadowolić). Albo powstały przez pomyłkę – pomyliłam się w proporcjach, przez co powstały kolory ciemniejsze lub jaśniejsze niż planowałam. Czasem solidy wychodziły zbyt cieniowane, a że do sklepiku miały prawo trafiać tylko te idealne, to te odkładałam na bok. Zapewniam was jednak, że są to dobre jakościowo włóczki, które po prostu miały pecha :) Sami ocenicie gdy dodam post, w którym wystawię je na sprzedaż. Ich cena będzie atrakcyjna!

Zamknięcie sklepiku planuję na koniec czerwca, chyba, że półki opustoszeją wcześniej. Wtedy też oficjalnie zmienię branżę i rozpocznę swoją nową-starą przygodę. Nie mogę się doczekać! Ten nowy początek z pewnością zasługiwać będzie na osobny post!

To chyba tyle z istotnych sklepowych spraw. Nie pozostało mi nic innego niż kliknąć „publikuj” :)

Ściskam Was mocno!
Marzena

niedziela, 19 maja 2019

Montavilla Muumuu

Co wybrać na swój drugi (w życiu!) projekt do uszycia? To co podoba nam się najbardziej! Żadne tam małe kroki, szycie na próbę, aby tylko łatwiej. Nie mam na to czasu, ani ochoty :) Poza tym, co to za tworzenie bez wyzwania! Trzeba sobie zapewnić odpowiednia dawkę stresu i myślenia. 

Na swój drugi projekt wybrałam sukienkę - wszak to właśnie je chciałam szyć najbardziej! Trafiłam na ten post: klik! i przepadłam na rzecz sukienki Montavilla Muumuu! Taree Marsh wykonała swoją z lejącego, zwiewnego materiału, ale ja jestem ogromną fanką lnu, a dodatkowo była to o wiele bezpieczniejsza opcja (len jest łatwy w szyciu).
Po długim rozmyślaniu nad próbkami zamówiłam piękny, lekki i zwiewny len z Merchant & Mills, w kolorze Petrova - mogliście zobaczyć go już na moim trzecim projekcie Ogden Cami (klik!). Nie znoszę tego sklepu, ma same piękne materiały, no po prostu puści mnie z torbami...
Po uszyciu kilku ubrań już wiem, że projektanci dość mocno przeszacowują metraż. Mądrzejsza o tę wiedzę i nauczona jak układać dobrze wykrój na tkaninie, zamawiam teraz mniej, przez co zostaje więcej funduszy na nowe projekty :)

Montavilla Muumuu została uszyta w połowie marca, ale dopiero wczoraj zrobiło się ciepło i mogłam ubrać się w nią i sandały i zrobić zdjęcia. Czy bardzo okropnie zabrzmię jeśli powiem, że jestem nią po prostu zachwycona? Kolor, krój, materiał - no uwielbiam w niej wszystko! I do tego myśl, że zrobiłam ją sama... radość nie do opisania! Trafiło nam się wczoraj piękne światło! Oto moja Muumuu:

Z tego co pamiętam szycie zajęło mi kilka dni. Zazwyczaj jednego dnia wycinam (przed oczywiście piorę i prasuję materiał), by później siąść i zabezpieczyć krawędzie przed pruciem. Potem krok po kroku zszywam kawałki. Czasem mam tylko godzinę, a czasem siedzę nad maszyną pół dnia. Wolę odejść od maszyny gdy czuje się zmęczona, by nie zrobić żadnego błędu czy krzywego szwu.




Przy tym projekcie nauczyłam się tak wiele, że już nic mi nie straszne. Już szykuje się na szycie płaszcza :) Jest tu wszystko! Rozporki, zaszewki, motylkowe rękawy, gumka, sznurek... Były też kieszenie, ale mi akurat nie odpowiadała ich forma, więc po prostu z nich zrezygnowałam. 
 

Konstrukcja jest naprawdę ciekawa! Mamy przód, tył i dwa boki. Pod pachą znajduje się gumka. Jestem naprawdę ogromnie zdziwiona jak wygodne jest to rozwiązanie! Układa się pięknie, delikatnie marszczy całość, i bardzo komfortowo się ją zakłada. Genialny patent. Wielki plus dla projektanta! Co więcej motylkowe rękawy wcale nie są doszywane. Są częścią przodu i tyłu, na górze jest tylko niewielkie rozcięcie, które po zmarszczeniu rękawa, należy zszyć, robiąc od razu zaszewkę. No dla mnie brzmi bardzo profesjonalnie!
 

Moja wersja jest troszkę krótsza niż powinna. Nie planowałam tego, ale ostatecznie, przy pierwszym spacerze, stwierdziłam, że wyszło jej to na plus. Wygodniej się w niej chodzi, dół się nie brudzi, nie plącze przy butach, nie ma opcji nadepnięcie na nią podczas wchodzenia po schodach :)

Kolor i materiał jest po prostu.... no wiecie! Uwielbiam len i żadne gniecenie mi nie przeszkadza. To jak chłodzi latem i jak jest przyjemny w noszeniu jest najważniejsze. Bardzo lubię jego fakturę i ten lekko rustykalny klimat.

Paseczek do wiązania wykonałam po swojemu - zszyłam po prostu lamówkę. Jest to o wiele szybsze niż przeciąganie takiego wąskiego paseczka na prawą stronę :) Wygląda równie dobrze!


Wybrałam rozmiar numer 4. Nie wiem dokładnie ile materiału potrzebowałam - ale z docelowego metrażu zrobiłam jeszcze top i zostało jeszcze trochę. Użyłam nici Gutermann, numer 372. Krawędzie zabezpieczyłam overlockiem, ale gdy go nie mam to używam po prostu zygzakowego ściegu.

Czy polecę ten wzór komuś początkującemu? No pewnie! Sama przecież dopiero zaczynam. Jest napisany tak dobrze, że każdy, kto ma w sobie odpowiednią ilość chęci do nauki, może zrobić sobie swoją własną Muumuu. Jest też wersja przed kolano i bardzo poważnie o niej myślę :)

W kolejce do sesji czekają dwie sukienki, a właśnie zaczęłam szyć letnie szorty! Letnia garderoba nabiera konkretnego (słodkiego!) kształtu. Ale i dziewiarsko ruszyłam do przodu - dziergam chustę Vertices Unite od Stephena Westa, została mi ostatnia, niewielka sekcja! Spieszę się bardzo, bo w głowie urodził się pomysł na nowy sweter - próbki już gotowe!

Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena

wtorek, 7 maja 2019

Wyspa Skye. Szkocja.

Nasza podróżnicza historia dopiero nabiera tempa, ale udało nam się już postawić stopy w bardzo odmiennych klimatem i scenerią miejscach. Kiedyś myślałam, że tak najbardziej marzę tylko o północy. Wyprawa do Azji pokazała, że równie mocno ciągnie mnie do tropików. Tak naprawdę ciągnie mnie wszędzie i obecnie nasze plany podróżnicze nie mają końca! Odkryliśmy niezwykły pociąg do zwiedzania świata, doświadczania i próbowania nowego... Wulkan, lodowiec, kanion, rzeka, ocean, pustynia. Wszystko to muszę zobaczyć! Ale tym razem wybraliśmy się do miejsca, o którym marzyłam jeszcze zanim pojechaliśmy do Azji. Jako nieuleczalna romantyczka, wielbicielka dziewiętnastowiecznych powieści i brytyjskiej kultury musiałam po prostu zobaczyć Szkocję!

Oczywiste było, że wybierzemy się tam jesienią lub wiosną! Takich krajobrazów nie można oglądać w ciepłe, słoneczne i bezwietrzne dni. Podobnie mam z Ustką - ta jesienna podoba mi się najbardziej. Akurat na początku roku Mateusz postanowił zmienić pracę, należało więc wykorzystać urlop. Złożyło się idealnie!

Szkocja łączy wiele pociągających mnie rzeczy - dziką, surową przyrodę, jedną z bardziej interesujących mnie historii, oraz ma w sobie coś magicznego, mistycznego. Ich legendy, język, muzyka... Nie bez powodu tak lubię Meridę, Song of the Sea czy Harrego Pottera! W tym jednym kraju, na tej jednej wyspie niemalże, odnalazłam klimat z każdego z tych filmów, a niektóre miejsca przeniosły mnie nawet do mojego ukochanego Władcy Pierścieni. Tyle dobra na raz! :)
Ale zanim oddaliśmy się tym romantycznym przygodom spędziliśmy dwa dni w Edynburgu. Pozwólcie jednak, że od razu przejdę do drugiej, dłuższej i ważniejszej części podróży! Edynburg był piękny, ale to krajobrazy były naszym celem i to o nich mam ochotę Wam opowiedzieć.

Wypożyczyliśmy auto i ruszyliśmy na północ. Po doświadczeniach zdobytych w Tajlandii, Mateusz potrzebował tylko chwilki by przestawić się na lewą stronę drogi. Gorzej było z ręczną skrzynią biegów po lewej stronie, ale i to, po kilku uderzeniach prawą ręką w drzwi, szybko stało się proste :)

Sam przejazd z Edynburga do Flodigarry, gdzie znajdował się nasz domek, zajmował około 6 godzin. Brytyjczycy na drodze są niezwykle grzeczni i nudni. Bardzo to bezpieczna forma prowadzenia pojazdu, nie ma powodu do narzekań.
Z każdym kilometrem krajobraz stawał się co raz bardziej dziki! Dotarcie do gór było jakby przekroczeniem niewidzialnej granicy - wjechaliśmy w świat niezwykły i zachwycający! Często z auta widać tylko zalążek tego co kryje dany region. Tu było inaczej! Jadąc tą bardzo ruchliwą, popularną drogą, po prostu byliśmy wśród gór, mijaliśmy wodospady, rzeki, wrzosowiska... zatrzymywaliśmy się by móc to bez pośpiechu podziwiać. Tak wygląda droga z Edynburga na wyspę Skye!
Każde zdjęcie możecie powiększyć.

Zjechaliśmy z głównej drogi, mając za towarzystwo wyłącznie piękne widoki. Rzadko mijaliśmy jakieś auto, wioski nie minęliśmy chyba żadnej. Byliśmy tylko my, droga i dzika przyroda wokół nas.

Po drodze na Skye zwiedziliśmy dwa miejsca. Pierwsze z nich to głównie atrakcja dla mnie, chociaż na miejscu okazało się, że nie trzeba być fanem Pottera by miejsce to zrobiło wrażenie! Musieliśmy wydłużyć drogę o godzinę by tam zajechać, ale absolutnie było warto! Wiadukt Glenfinnan:

Miesiąc czy dwa przed wyjazdem Mateusz sprawdzał czy jest szansa na przejazd pociągiem parowym, który nie tylko przejeżdża przez ten wiadukt, ale również przemierza dzikie tereny Szkocji (Mateusz bardzo lubi pociągi, a ja bardzo lubię wszystko to co kojarzy się z filmem:)), ale niestety wszystkie bilety były już dawno wyprzedane.

Jest kilka punktów widokowych, myślę, że warto zobaczyć go z każdej strony. Jego rozmiar i położenie robi niesamowite wrażenie.


Góry, wrzosowiska, niskie chmury, mgły i wiatr... Jeśli ktoś zapyta mnie najbardziej romantyczną scenerię to właśnie takie obrazy pojawiają mi się w głowie... Pogodę mieliśmy idealną, klimatyczną, nastrojową. O tym właśnie marzyłam.

Drugi punkt na naszej mapie to zamek Elian Donan. Niestety zabrakło nam czasu i zamek był już nieczynny, ale mogliśmy pospacerować po dziedzińcu. Na zamek ostatecznie pojechaliśmy w drodze powrotnej (i bardzo dobrze, ogromnie nam się podobał!). Szkocka historia, tak jak wspomniałam na początku, bardzo mnie pociąga. Komnaty były świetnie wyposażone, można było przenieść się w czasie. Niestety nie mogliśmy zrobić żadnych zdjęć, musicie wierzyć mi na słowo.

Gdy przekraczaliśmy most łączący wyspę z lądem zapadał już zmrok. Ostatnie półtorej godziny jechaliśmy w ciemności. Nie byłoby to nic godnego uwagi, gdyby nie drogi, jakimi musieliśmy jechać - na Skye drogi często są wąskie i jednopasmowe, z zatoczkami do wymijania. Po zmierzchu, gdy nie znaliśmy terenu, było trochę przerażająco. Zwłaszcza, że nie jest to teren płaski, wiec przy braku oświetlenia, odblasków czy znaków, czasami po prostu nie widzieliśmy gdzie jest droga - czy znika za zakrętem, a może nagle zjeżdża a w dół? Do tego należy dodać owce śpiące na poboczu i podniesione ciśnienie otrzymujemy w gratisie :)
Dotarliśmy bezpiecznie - na szczęście właściciel domku, który wynajmowaliśmy, zostawił zapalone światła. Inaczej zapewne nie dostrzeglibyśmy go przy drodze. Było tak bardzo ciemno! Nie ma tam latarni, nie ma łuny od miasta. Nasz domek stał na odludziu - w zasięgu wzroku nie znajdował się tam żaden inny dom (o to chodziło!).

Siedząc w ciepłym aucie nie mieliśmy pojęcia jakie warunki panują na zewnątrz. Nie spodziewaliśmy się, że wyjście z auta będzie problematyczne :) Skye przywitało nas ogromnie silnym wiatrem! Jestem z Ustki, kocham sztormy i wiatr, i myślałam, że wiem o nich trochę, ale Skye przebiło nasze nadmorskie wiaterki! Coś cudownego! Jesteśmy bardzo wiatrolubni, liczyliśmy na takie numery.

Nasz domek był małym tradycyjnym szkockim budynkiem, z jedną sypialnią, łazienką i salonem z kuchnią. Był urządzony prosto i przytulnie. Bałam się, że może być w nim zimno, zwłaszcza przy takiej pogodzie, ale właściciel zapewnił tam tyle opcji grzania, że na noc trzeba było większość wyłączać (inaczej rano była sauna).
Znaleźliśmy tam uroczy list od właściciela, ręcznie naszkicowane mapy i poradniki gdzie należy się wybrać. Kominek czekał tylko na rozpalenie, wszystko było już przygotowane. Warto wspomnieć, że ludzie w Szkocji byli niezwykle mili i uprzejmi!

Nie mogliśmy się doczekać jaki widok ujrzymy po przebudzeniu następnego dnia... Zaczęło się od tego:

Ubraliśmy dobre buty, ciepłe kurtki i czapki, i po śniadaniu postanowiliśmy rozejrzeć się po najbliższej okolicy (zanim ruszymy na zwiedzanie najpiękniejszych miejsc na wyspie).


Po wyjściu z domu naszym oczom ukazał się Quiraing, niezwykłe skalne formacje, na które oczywiście się wybraliśmy w późniejszych dniach. 
Pierwszego dnia spowijały go niskie chmury, nie mogliśmy więc w pełni dostrzec jego kształtu i wielkości. Niemniej widok ten robił niesamowite wrażenie. Ta biała plamka to nasz domek, Tigh Andra (co oznacza "domek Andrew").

Uwielbiam to, że w Szkocji można chodzić gdzie tylko ma się ochotę! Nikt nie zabrania przekraczać prywatnych pastwisk i terenów. Należy pamiętać o zamykaniu furtek (ze względu na owce) i można iść gdzie nas nogi poniosą. W większości przypadków nie ma nawet ścieżki... chodziliśmy wiec po podmokłych trawach i wrzosowiskach, starając się przewidzieć gdzie należy postawić nogę.

Z drugiej strony naszego domku znajdowało się skaliste wybrzeże. Nie ma o nim nic w przewodnikach, a mimo to wyglądało zjawiskowo... tam po prostu wszystko jest piękne!


Niemożliwością jest opisanie każdego metra tej wyspy, chociaż każdy zasługuje na uwagę. Cała wyspa jest po prostu piękna. Nie trzeba wcale odwiedzić żadnej atrakcji by doświadczyć zapierających dech w piersi, dzikich krajobrazów. Samo stanie przed domkiem dostarcza niezwykłych doznań. Co więc ujrzymy gdy wybierzemy się do tych perełek, opisanych w książkach i przewodnikach? :) Zaraz Wam pokażę!

Spędziliśmy na Skye w sumie 6 pełnych dni i nie skróciłabym tego pobytu ani odrobinę! Gdybyśmy tylko mogli zostać tam dłużej... Mimo że wyspa jest niewielka to miejsc do zobaczenia i rzeczy do zrobienia jest tak wiele, że miesiąc mógłby być optymalny.
Każdy dzień spędzaliśmy na niespiesznych wędrówkach i podziwianiu przyrody. Podzieliśmy wyspę na obszary, wypunktowując miejsca, które chcemy koniecznie zobaczyć, i każdego dnia obieraliśmy inny kierunek.

Pierwszego dnia skierowaliśmy się na południe od Flodigarry. W niewielkie odległości od siebie znajdowało się kilka atrakcji, można było więc jednego dnia podziwiać wodospady i przeszukiwać plażę Staffin w poszukiwaniu odcisku stopy dinozaura. Zaznaczyliśmy sobie na mapsach punkty, które wyszperaliśmy w sieci, a o których nie ma ani słowa w przewodnikach i jadąc w kierunku głównych atrakcji, zatrzymywaliśmy się lub delikatnie zbaczaliśmy by móc je podziwiać.

Plaża Staffin, gdzie stosunkowo niedawno sztorm odsłonił skałę z odciskiem dinozaura! No cóż, dwa razy tam byliśmy, szukaliśmy zawzięcie, ale nie dane nam było go wypatrzeć :)

Kilka kilometrów dalej znajduje się Kilt Rock, wysoki klif o niesamowitym kształcie, ale to co przed nim zachwyciło mnie o wiele bardziej... wodospad wpadający do morza:

Przyjechanie na Skye wczesną wiosną miało jeszcze jeden wielki plus - turystów było naprawdę niewiele! Nawet w słoneczny dzień, na jednej z bardziej popularnych atrakcji, mijaliśmy niewielu wędrowców. W sumie zapewne było ich całkiem sporo, ale szlak jest na tyle długi, że w zasadzie przez większość czasu byliśmy sami. Podobno latem Skye zalewają tłumy! Mogliśmy cieszyć się większością miejsc w samotności, za towarzystwo mając wyłącznie owce...

Tego dnia zobaczyliśmy jeszcze jeden wodospad, a raczej dwa położone blisko siebie na tej samej rzece. Można było podziwiać je z góry, widząc oba jednocześnie, ale można było również zejść niżej, pod samą ścianę ze spływającą wodą. I co zabawne - tylko my to zrobiliśmy :) Chyba nikt nie sądził, że jest zejście. A owszem było - wąska stroma ścieżynka, która być może nie była zbyt kusząca dla tych bardziej leniwych i mniej żądnych przygód. Nas nic nie zatrzyma! I dzięki temu mogliśmy nacieszyć oczy takim widokiem:

Będąc przy wodospadach... jest ich na Skye pełno! Mam wrażenie, że na mieszkańcach nie robią żadnego wrażenia. Ot woda spływająca z gór. Większości nie ma nawet na mapach przewodników.

Proszę bardzo, zwyczajne pobocze. Wodospad bez znaku, bez nazwy, bez zwiedzających. Normalna sprawa:)

Drugiego dzień przeznaczyliśmy na zobaczenie najbardziej charakterystycznego miejsca wyspy - Old Man of Storr. Czemu jest taka charakterystyczna pokażę Wam troszkę później, bo warunki atmosferyczne nie pozwoliły nam podziwiać jej tego dnia. Zaczęliśmy wspinaczkę we mgle, mając nadzieję, że... no w sumie nie wiem na co :)
 

No dobra. Gdzie jesteś kamyczku?

Kluczyliśmy, pieliśmy się w górę, krążyliśmy i przy pomocy średniodziałających map googla staraliśmy się dotrzeć do miejsca, który w normalnych warunkach widoczny jest z wielu kilometrów.
A my nie widzieliśmy nic kilka metrów w przód! Nagle przed nami pojawiło się... to:

E? Co to jest?! Ja tam nie idę! 

Byliśmy pewni, że Old Man of Storr jest po drugiej stronie (co ostatecznie się potwierdziło), wiec przepraszam bardzo, na co my trafiliśmy?:) Wolałam nie sprawdzać. Ruszyliśmy pod górę i w końcu dotarliśmy do czegoś, co prawdopodobnie było tym czego szukaliśmy! Nie mogliśmy ocenić wysokości tej skały, bo mgła przykryła wierzchołek, ale stawiamy, że to właśnie to:

 Piękne prawda? Mateusz poszedł chociaż dotknąć :)

Jestem pewna, że widok stamtąd był spektakularny. Że ten stary człowiek zrobiłby na nas ogromne wrażenie z bliska, ale wiecie co? Podobała nam się ta mglista wyprawa, gdy kilka razy byliśmy pewni, że zabłądziliśmy! Było coś przyjemnie niepokojącego gdy obrysy skał pojawiały się nagle przed nami, a my nie widzieliśmy gdzie dokładnie się znajdujemy.

To teraz czas pokazać Wam Old Man of Storr w słoneczną pogodę:

Gdzieś tam, przy tym kikucie sobie błądziliśmy:)

Po mglistej wspinaczce wybraliśmy się do Portree, stolicy wyspy, która jest malutkim nadmorskim miasteczkiem. Na wyspie żyje w sumie 10 tysięcy mieszkańców, a gęstość zaludnienia to tylko 6 osób na kilometr kwadratowy! Jestem pewna, że gęstość "zaowczenia" jest o wiele większa :)


Byliśmy tu poza sezonem więc niestety zjedzenie czegokolwiek graniczyło z cudem. Restauracje czy bary otwarte były w bardzo losowy sposób, każda wyprawa na obiad była loterią :). Jedliśmy więc co było pod ręką, w małych kawiarenkach, pubach czy budach. Jedzenie w Szkocji było średnie, ale wcale nam to nie przeszkadzało. Mateusz jednak (niestety!) zasmakował w Haggisie, a jego było tu pełno.

Trzeci dzień postanowił być jeszcze bardziej wietrzny! Wiało tak mocno, że czasem z trudem posuwaliśmy się do przodu! Tego dnia ruszyliśmy na północ, do Rubha Hunish. Czekała nas długa wędrówka po wrzosowiskach, w kierunku wybrzeża. Po drodze podziwialiśmy ruiny zamku na klifie:

Brakuje nam tych wędrówek przez te pustkowia! Przemierzaliśmy mnóstwo kilometrów po podmokłej trawie, smagani wiatrem, zachwyceni widokami. Wysiłek zawsze się opłacał. Po przebrnięciu przez płaskie pola, gdzie nic nie chroniło nas przed podmuchami, trafiliśmy tu:
 
Po drodze spotkaliśmy dwóch pasterzy z psami pasterskimi. Niesamowite, że tylko dwa razy do roku pasterze zaganiają owce w jedno miejsce, i akurat byliśmy tego świadkami! Niedługo rodzić się miały młode, a wybrzeże nie jest dla nich bezpieczne. Mieliśmy przyjemność porozmawiać z nimi - opowiedzieli nam trochę o swojej pracy, o owcach, o psach. Pierwszy raz widziałam tak wielkie oddanie w oczach psa! Wystarczyło by pasterz usiadł a one już otaczały go swoim ciałem z każdej strony, z uporem wpatrując się w jego twarz, depcząc po sobie, by dostać się jak najbliżej. Tylko dwa z nich co jakiś czas "zdradzały" swojego ukochanego pana, podbiegając do nas na głaskanie :)

Panowie wybierali się akurat w to samo miejsce co my, na ten cypel. Było tam stado, które musieli zgarnąć do domu. Jako że owce uciekają od ludzi, poprosili nas byśmy pozwolili im wprowadzić owce pod górę, zanim ruszymy dalej. Nie trzeba było nas wcale o to prosić :) Oglądanie psów w akcji i owiec, poruszających się jak jeden organizm, było bardzo interesujące! Nie wspominając o widokach...

Jak dobrze się przyjrzycie, ujrzycie na szczycie klifu chatkę. Zapamiętajcie ją!

Owce zagarnięte, czas na wspinaczkę:

I tu zaczyna się dramatyczna historia! Dwie owce postanowiły nie umieć wejść na górę. Jedna poddała się i w panice pobiegła na skały po prawej. Druga chyba utknęła, więc pasterz pobiegł ją "wepchnąć" do góry. Udało się, chociaż musiała się skaleczyć, bo widzieliśmy krew na skałach. Ale to nie koniec dramatu, bo owca ta, zamiast przejść przez furtkę, jak wszystkie jej siostry, zrobiła manewr nieprzewidziany, przeskoczyła przez głaz i wylądowała na wysokim klifie - pomiędzy płotem a przepaścią. Pasterze pobiegli ją ratować, starając się spokojnie naprowadzić ją na drogę powrotną. Niestety bezskutecznie. My siedzieliśmy na skałach w połowie drogi pod górę, bojąc się zerkać na całą akcję, bo owca ta postanowiła straszyć nas wszystkich i pochodziła na samą krawędź, stawiając raciczki co raz to niżej i niżej. Ostatecznie, dla jej i swojego bezpieczeństwa, pasterze odpuścili i zostawili ją tam w spokoju. Zapewne tylko na jakiś czas. 

Na górze pomogliśmy jeszcze w zaganianiu, blokując owcom drogę przez otwartą bramę i ruszyliśmy w swoją stronę. Na szczyt klifów, do owej chatki.

Do chatki tej wejść może każdy, a co więcej - można nawet tam zostać na noc :) Ktoś zostawił tam jedzenie by wędrowcy mogli się posilić. Jest miejsce do spania, gotowania, odpoczywania i obserwowania morskich zwierząt, telefon, mapy, lornetki...
 

Pomyślcie tylko jak niesamowite musiałoby być zostanie tu na noc!

Wstawaliśmy wcześnie rano, więc czasu na zwiedzanie każdego dnia mieliśmy sporo. Mimo niespieszenia się na Rubha Hunish mieliśmy jeszcze dużo czasu na kolejne atrakcje tego dnia. Zobaczyliśmy zamknięte Muzeum wyspy Skye, ruiny podziemnej budowli z epoki żelaza, a następnie skierowaliśmy się na drugą stronę wyspy by podziwiać Fairy Glen. Miejsce tak magiczne jak jego nazwa!

Fairy Glen to niesamowicie zielona dolina, pełna górek oraz skał obrośniętych mchem i trawą, z zadziwiającymi kształtami, które sprawiają wrażenie zaplanowanych. Jakby ktoś przygotował makietę do filmu! Takie było moje skojarzenie. Nienaturalny efekt potęgowały widoki - góry, równiny, zamglone skały i dwa wysokie wodospady. Tak wielkie skondensowanie cudów natury sprawia, że ma się wrażenie, że zostało stworzone za pomocą magii. Nie dziwi mnie ta nazwa wcale. 

W drodze powrotnej chcieliśmy zwiedzić ruiny zamku, który pokazywałam Wam kilka kadrów wyżej. Wiatr w tamtym miejscu osiągnął taką prędkość, że ledwo się poruszaliśmy :) Niestety ruiny były zamknięte ze względów bezpieczeństwa. Owcom nikt nie bronił tam wchodzić...

Tak mówię o tych owcach i tak mało ich pokazuje. Tak się złożyło, że na tych wybranych kadrach nie ma ich zbyt wiele, ale nawet w Fairy Glenn się pasły. Pasły się wszędzie tam gdzie miały dostęp. Czyli niemalże na całej wyspie. Płotki odgradzały urwiska i klify, ale nic innego ich nie ograniczało.

 Spały przy naszym domku, wchodziły wysoko w góry, tuptały po drogach, biegały i jadły gdzie chciały!

Oprócz owiec spotkać można było również szkockie krowy:

Kolejnego dnia ruszyliśmy prosto na południe. Naszym celem była destylarnia Talisker, Fairy Pools oraz Neist Point. Po drodze podziwiajliśmy takie widoki! 

Na południu wyspy znajduje się pasmo górskie Cuillin. Góry tu różnią się od tych na północy - są bardziej surowe, skaliste, alpejskie. Brak drzew czy zabudowań pozwala oglądać je w całej okazałości, nic nie przysłania widoku - nagle z ziemi wyrasta góra, obrośnięta wyłącznie wrzosami i trawą, w niesamowitym kształcie, kusząc by wdrapać się na sam szczyt. A zaraz obok kolejna, i tak dalej... Jadąc przez te tereny nie mogliśmy oderwać od nich wzroku.

Tego jednego dnia padał deszcz. Jako że zwiedzanie destylarni whiskey odbywało się o określonych godzinach, kupiliśmy bilety na późniejszą godzinę i postanowiliśmy najpierw zobaczyć Fairy Pools, uprzednio posilając się w pewnym popularnym miejscu zwanym Oyster Shed. Mieliśmy w planach spróbowanie ostryg, a podobno najlepsze na wyspie są właśnie w tej budzie :)

Miejsce było bardzo klimatyczne. Proste i surowe, z pięknym widokiem na wybrzeże. Jadło się tylko pod zadaszeniem, na starych beczkach.
 

No dobra. Surowa ostryga to nie jest nasza bajka. Udało mi się jedną połknąć. Nic poza tym :) Pozostałe dania też były bardzo proste i typowo nadmorskie.


Deszcz nie ustępował, a przed nami był dłuższy spacer wzdłuż kaskad, wodospadów i malutkich basenów z krystaliczną wodą. Plus tej pogody był taki, że było naprawdę niewiele ludzi. Niestety zmokliśmy okrutnie, przy okazji dowiadując się, że kurtka Mateusza w ogóle nie jest przeciwdeszczowa. Mimo chęci przejścia całej możliwej ścieżki, aż do podnóża skał, zawróciliśmy w połowie. Ten niepełny spacer jednak dostarczył nam pięknych kadrów! Niestety pogoda uniemożliwiła zrobienie sensownych zdjęć. Jedno całkiem się udało!

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę by obejrzeć Broch - ruiny budowli z epoki żelaza. Uwielbiam odwiedzać takie miejsca, jest w tym coś mistycznego. Zwłaszcza gdy się ma taką wyobraźnię jak ja :) Dla jednych to tylko kupka kamieni, dla mnie miejsce pełne wspomnień, historii i magii.

Susząc kurtki nad klimatyzacją, ruszyliśmy do destylarni, gdzie spędziliśmy dobre pół godziny na spacerze po salach produkcyjnych, nie rozumiejąc praktycznie nic z tego co opowiadał szkocki przewodnik. Na szczęście była krótka ulotka w języku polskim opisująca cały proces produkcji.

Ogrzani i prawie susi, pojechaliśmy na Neist Point, obejrzeć pięknie położoną latarnię morską. Pogoda nie poprawiła się, ale mgła i mżawka na Skye ma swój klimat!

Podeszliśmy do latarni, ale to widok z oddalonego od niej wzniesienia jest tym najpiękniejszym!

Piątego dnia skierowaliśmy się znowu na południe, na wycieczkę łodzią, która zabrać nas miała do trudno dostępnego jeziora Loch Coruisk. Ścieżka, która prowadzi do niego z lądu jest długa i niebezpieczna, mogliśmy oglądać ją z łodzi - idzie się po skalnych ścianach tuż nad wodą. 

Łodzią sterowało dziecko :)

Rozchmurzyło się, ale temperatura spadła. Ale te widoki rekompensują wszystko! Moje ulubione zdjęcie:

Tam na brzegu, u podnóża góry Bla Bheinn znajdują się dwa domki. Zapamiętajcie to miejsce, jeszcze do niego wrócę :)

Brakuje słów by opisać piękno tego miejsca! Brzmi to banalnie, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy...

Zatoka, do której wpływaliśmy by dotrzeć do jeziora, jest popularnym miejscem wśród miejscowych fok. Mieliśmy nadzieję ujrzeć stado na skałach, niestety z łódki nie dostrzegliśmy ani jednej. Wysiedliśmy i skierowaliśmy się w stronę jeziora, od razu trafiając na spienioną rzekę, wpadającą do morza - z tego co zrozumieliśmy to najkrótsza rzeka w całej Szkocji. Wypływa z jeziora i niemalże od razu trafia do morza.

 A nad rzeką jelenie (angielska nazwa to Red Deer). Jest to gatunek zamieszkujący Szkockie tereny. 

One tam są, proszę się przyjrzeć :)

Mieliśmy lornetki, które na jelenie przydały się tylko na chwilę, ponieważ pozwoliły do siebie podjeść naprawdę blisko. Użyliśmy ich do innego, lepszego celu! Troszkę zawiedziona brakiem fok zaczęłam przyglądać się wybrzeżu. I od razu trafiłam na grubiutkie, liczne stado! Kolor ich futra przypominał kolor skał - maskowały się idealnie. Ale przede mną żadne zwierzątko się nie ukryje :) Nie mamy teleobiektywu, więc zdjęcie z daleka. Ale widać je całkiem dobrze. Powiększcie zdjęcie!

Jezioro Coruisk:

Wrażenia są nie do opisania!

Po 1.5 godziny wróciliśmy tą samą łódką do portu i postanowiliśmy, że zatrzymamy auto w losowym miejscu i ruszymy na długi spacer pierwszą napotkaną ścieżką. Na mapie mieliśmy zaznaczone jakieś miejsce, nie pamiętaliśmy jednak co to w ogóle jest. Okazało się, że ścieżka, którą wybraliśmy wiedzie wprost do tego punktu. Podejście nie było strome, ale długie i pełne kamieni pod nogami. Wokół nas rozciągały się wrzosowiska (a jakżeby inaczej!), a zza wzniesienia, na które się wspinaliśmy wyglądały szczyty gór. Gdy osiągnęliśmy najwyższy punkt, przed nami rozpostarł się widok nie z tej ziemi! Nie wiem jak udało mi się znieść tyle wrażeń w ciągu kilku dni! No ale zobaczcie sami! Zapiera dech w piersi!

Ta plaża w dole to właśnie to wybrzeże z domkami, o których pisałam wyżej. Przez przypadek wybraliśmy naprawdę widowiskowy szlak. Oczywiście zeszliśmy na dół, gdzie napotkaliśmy wodospad spływający z Bla Bheinn (którą to górę bardzo polubiliśmy i mamy plan wrócić na Skye i wspiąć się na nią, i na wszystkie pozostałe w okolicy :)), oraz mieszkańców jednego z domków! Droga, która wiedzie w to miejsce jest dość ciężka i nie sądzę by jakiekolwiek auto tu dojeżdżało. A my spotkaliśmy trójkę dzieci, które - uwaga! - brały kąpiel w piankach, a potem z mokrymi włosami, na boso, mijały nas w drodze do domu. My w czapkach i szalikach. One niemalże rozebrane, mokre od kąpieli w lodowatej wodzie. 

Mieszkać tu, przy morzu, wśród gór, tak daleko od świata... marzenie!

Nie zabawiliśmy długo na dole, dzień się kończył, trzeba było ruszać w drogę powrotną. Gdybyście byli w okolicy, kierujcie się na Camasunary!

Dopiero ostatniego dnia wybraliśmy się do miejsca, którego widok podziwialiśmy z okien naszego domku. Dobrze się złożyło, bo ostatni dzień zaskoczył nas pogodą - świeciło słońce, wiatr ustał, temperatura się podniosła. Brak mgły i deszczu był istotny by móc podziwiać Quiraing w pełnej krasie!

Na punkt widokowy oraz na początek szlaku wiedzie asfaltowa droga, więc większość turystów tylko zatrzymuje się na parkingu, robi zdjęcie i jedzie dalej. Byłoby to zrozumiałe gdyby ten punkt był jedynym interesującym miejscem... rzecz w tym, że z każdym krokiem wzdłuż szlaku robiło się tylko piękniej! Zrobiliśmy pełną pętlę, idąc najpierw dołem, pod wysokimi ścianami skał, a następnie wspięliśmy się na górę i podziwialiśmy rozległą panoramę na morze, wyspy i wybrzeże. Jeśli jesteś na Skye, to po prostu załóż wygodne buty i idź. Idź ile się da. Marudź, że nie masz siły, że mokro w butach, ale idź dalej. Bo naprawdę warto!
Koniec gadania, czas na zdjęcia. Początek trasy, czyli punkt widokowy:


Szlak wiódł nas pomiędzy ścianami po lewej i skałkami po prawej. Widok w drugą stronę:

Quiraing to jedno z tych miejsc, które oglądasz w sieci i myślisz "nie ma opcji żeby to tak wyglądało, na pewno ktoś przesadził w Photoshopie". I potem okazuje się, że jest jeszcze lepiej i kolory, kształty i światło jest dokładnie takie, jak widziałeś na zdjęciach. 


Na szczycie skały po prawej stoją ludzie. Pięknie oddają skalę!

Wypatrzyliśmy nasz domek!

Ta skała znajdowała się zaraz za naszym oknem. Na krawędzi stoją ludzie, można wiec znowu łatwo zobrazować sobie jej wielkość:

Powyższe zdjęcie zrobiliśmy już z góry skalnych ścian. Jak widzicie nie ma tu żadnej ścieżki, którą można by iść. Czasami trasę wyznaczało wyschnięte korytko po strumyczku, a czasami po prostu skakaliśmy z jednej kępki trawy na drugą, ratując stopy przed przemoczeniem. 

Czy tylko my widzimy tu pyszczek owcy?

Ciężko oddać niezwykłość i wielkość tego miejsca na zdjęciu. Z pomocą przyszedł telefon, który co prawda jakością nie grzeszy, ale przynajmniej umie robić panoramy :) Je już koniecznie trzeba powiększyć!

Ciężko było zrobić tu zdjęcie. Niemniej kadr ten po prostu musi się znaleźć w tym pamiętniku!

Koniec szlaku był wyjątkowo ciekawy - widzieliśmy z góry parking, ale absolutnie nie wiedzieliśmy jak do niego dotrzeć. Zbocze góry nie przejawiało żadnych oznak posiadania wydeptanej ścieżynki, więc idąc za przykładem (równie skonsternowanych) kilku turystów schodziliśmy wyschniętym korytem krętej rzeczki lub po prostu w dół, po mchu i wrzosach.


Ten brak szlaków i ograniczeń podobał nam się bardzo! Odrobina szaleństwa, niewiadomej, zabawy czy wody w butach jest po prostu niezbędna :)

Popołudniu wybraliśmy się jeszcze na plażę w okolicach Portree, gdzie niedobry baran przejawiał chęć ataku:

Widok na Quiraing wieczorową porą:

I tym zakończyliśmy nasz pobyt na wyspie. Rano odwiedziliśmy jeszcze wspomniany zamek Elian Donan i ruszyliśmy w drogę powrotną do Edynburga. Po drodze zjedliśmy obiad nad jeziorem Loch Ness, gdzie widoki, w porównaniu do Skye wydawały się wyjątkowo pospolite. Za to turystów tam było o wiele więcej! Legenda robi swoje :)

Skye to kolejne miejsce, za którym tęsknimy. Brakuje nam tu w domu tych rozległych dzikich terenów, długich wędrówek, pięknych krajobrazów. 

Cieszę się, że dane nam było niespiesznie i z dokładnością obejrzeć ten kawałek świata. Mogliśmy wypocząć i poczuć klimat wyspy. Mówiąc wypocząć mam oczywiście na myśli zmęczone nogi i odświeżone głowy! Nie dla nas siedzenie w jednym miejscu - nic tak nie dodaje energii jak wielogodzinny spacer :)

Pozdrawiam Was serdecznie!
Marzena