Czas na drugą część naszej kilkudniowej, czerwcowej podróży po Tajlandii! Zaczęliśmy na północy kraju, w Chaing Mai, o czym możecie przeczytać tu: klik! a następnie ruszyliśmy w ponad 300 km podróż samochodem na południe, do Sukothai. Naszym celem był Park Historyczny dawnego miasta Sukothai. Przyjechaliśmy długo po zachodzie słońca, doświadczyliśmy więc jazdy to tajskich drogach międzymiastowych po ciemku. Jak wrażenia? No, dość ciekawe! :) Drogi w Tajlandii są naprawdę niezłe - nowe, szerokie, równe. Niestety Azjaci jeżdżą "tak sobie", a przynajmniej jak na europejskie standardy. Dodatkowo obowiązują doprawdy dziwne zasady czy ograniczenia.
Prawy pas, który w naszym mniemaniu powinien być pasem do wyprzedzania, po prostu nie mógł spełniać tej funkcji - co 500 metrów było miejsce do zawracania, więc co chwilę ktoś zatrzymywał się na środku pasa i czekał na wolny przejazd. Oczywiście na pasie lewym były zjazdy z głównej drogi, więc działo się podobnie. Podczas wyprzedzania auta znajdującego się na sąsiednim pasie, auto to (za każdym razem!) zjeżdżało delikatnie "dla bezpieczeństwa" na drugi sąsiadujący pas, bez względu na to czy ktoś się na nim znajdował! Więc nieraz czuliśmy się dość niekomfortowo, gdy ciężarówka przysuwała się do nas, lub zajeżdżała nam drogę bez ostrzeżenia. Używanie kierunkowskazów było losowe. Przed każdym, choćby najmniejszym zakrętem, wszyscy znacząco zwalniali. A gdy zaczęło robić się ciemno doszedł kolejny problem - skutery, których jest tam naprawdę wiele, jeździły bez odblasków czy oświetlenia. Kierowcy czekali do ostatniego momentu z włączeniem świateł. Na poboczu spały psy! Trzymaliśmy się więc pasa prawego, mając oczy dookoła głowy. Brzmi to może wszystko strasznie, ale tak szczerze mówiąc było lepiej niż się spodziewaliśmy. Nie chcę nikogo zniechęcać przed wynajmem auta w tym kraju, po prostu warto wiedzieć te rzeczy wcześniej.
Cieszę się, że wynajęliśmy auto, bo tak jak pisałam w poprzednim poście, mogliśmy zobaczyć jak wygląda Tajlandia naprawdę. Mijane wioski, krajobrazy - wszystko było cudowne!
No to wracam do przerwanej opowieści. Dotarliśmy wieczorem do hotelu, który znajdował się niedaleko Parku Historycznego. Zależało nam na szybkim dotarciu następnego dnia na miejsce, by móc bez pośpiechu zobaczyć ruiny miasta, i jeszcze tego samego dnia ruszyć w dalszą podróż, jeszcze dalej na południe!
Sukothai najlepiej zwiedza się rowerem - ruiny są od siebie w znacznej odległości, więc można zaoszczędzić sporo czasu i siły. Wypożyczyliśmy rowery w hotelu, założyliśmy czapki i spakowaliśmy dużo wody do plecaka i ruszyliśmy podziwiać tajską historię. Na niebie tego dnia było sporo chmur, co było wielkim szczęściem - teren jest tam płaski i miejscowi ostrzegali nas przed upałami i piekącym słońcem. Upał był, a jak, ale przynajmniej nie spłonęła nam skóra, pomijając małe rozcięcie w mojej bluzce, którego nie zauważyłam podczas nakładania kremu z filtrem. Słońce zauważyło, nawet przez chmury, a ja potem czułam to przez wiele dni :)
Nie wiem czy to był wyjątek czy też norma, ale w parku nie było zbyt wielu turystów, więc mogliśmy w spokoju podziwiać zabytki. Każde poziome zdjęcie możecie powiększyć:
Park podzielony jest na strefy i do każdej strefy obowiązuje osobny bilet. Wybraliśmy dwie strefy, plus odwiedziliśmy kilka ruin z bezpłatnym wejściem, znajdujące się w okolicznej wiosce.
W pewnym momencie zostałam na chwilę sama odpoczywając na ławce. Nagle moim oczom ukazała się mini procesja złożona z kilku mężczyzn i kobiety... nagle zdałam sobie sprawę, że oni idą prosto do mnie! Bałam się, że coś jest nie tak i planują mnie upomnieć :). Okazało się, że było zupełnie odwrotnie. Przyszli się przywitać, a był to zarządca parku i kilku pracowników. Chcieli wiedzieć czy wszystko u mnie w porządku, skąd jestem, czym się zajmuję i jak mi się podoba w Sukothai :) Spodobało im się to co opowiedziałam o mojej pracy, nie kryli zdziwienia i zainteresowania!
Zapomniałam Wam poprzednio wspomnieć, że Tajowie są bardzo sympatyczni i pomocni! W Bangkoku było ciut inaczej, ale w Chiang Mai czy Sukothai było czuć, że te uśmiechy i miłe słowa są naprawdę szczere.
Ostatnim naszym punktem w Parku był wielki posąg Buddy. Koniecznie trzeba go zobaczyć!
Przekąsiliśmy coś w małej kawiarence po drodze do hotelu i ruszyliśmy w dalszą drogę - następnego dnia czekało nas coś niesamowitego!
Obiad postanowiliśmy zjeść po drodze, ale trochę się przeliczyliśmy. Przy stacjach nie ma restauracji czy barów, ciężko było coś znaleźć w google, a za oknem pojawiały się tylko wioski. Zbliżaliśmy się do większego miasta, więc zaczęłam szukać na chybił trafił na mapsach czegoś co ma dobre oceny, by zminimalizować ryzyko porażki :). Znalazłam restaurację z pięciogwiazdkową oceną, więc ustawiłam nawigację i zjechaliśmy z drogi. Klucząc wąskimi drogami, dotarliśmy do miejsca, które wyglądało jak prywatna posesja... Dojrzeliśmy prowizoryczną kuchnię i ustawione stoliki na czystym podwórzu, więc lekko onieśmieleni ruszyliśmy przed siebie. Za ladą stały dwie młode kobiety, które na nasze powitanie odpowiedziały tylko uśmiechem. Szybko stało się jasne, że nie mówią po angielsku. Byliśmy naprawdę głodni, więc staraliśmy się jakoś dogadać. W końcu jedna z kobiet wpadła na pomysł i podała nam menu! Całe po tajsku!
Byliśmy bliscy odejścia, bo absolutnie nie wiedzieliśmy co podają i jak to zamówić. Z pomocą przyszedł google translate. Udało się! Zamówiliśmy zupę Tom Yum!
I musicie wiedzieć, że tam, na tym podwórku, w plastikowej miseczce i wentylatorem chłodzącym nasz lód do napojów, jedliśmy najpyszniejszego Tom Yuma! Myślę, że to był bardzo miejscowy Tom Yum, bez żadnych zmian pod turystów, o czym świadczyły nasze wypalone podniebienia. Mniam! Było warto :)
Wieczorem dojechaliśmy do Kanchanaburi, gdzie znajdował się nasz hostel (bardzo nowoczesny!). Przez pół nocy pod naszym oknem odbywało się karaoke:)
Z samego rana ruszyliśmy do Parku Narodowego Erawan, oddalonego około godziny drogi od Kanchanaburi. Trasa wiodła wzdłuż rzeki, wśród zieleni i nisko wiszących chmur. Pogoda w tym rejonie była zupełnie inna. Było wilgotno i mżyście, ale nie było zimno, chociaż upałem bym tego nie nazwała. Trochę się martwiliśmy, bo w planach była orzeźwiająca kąpiel. Po drodze mijaliśmy znaki ostrzegawcze z wizerunkiem słoni!
Będąc przy tym temacie... oczywiście nie wybraliśmy się na żadne atrakcje z wykorzystaniem słoni. Jazda na ich grzbietach nawet nie pojawiła się w naszych głowach, czytaliśmy jednak o miejscu niedaleko Chiang Mai, zwanym sanktuarium słoni, który co prawda powstało by dać im schronienie, ale niestety nadal nie jest to miejsce, które chcielibyśmy odwiedzić. Nie ma tam przerażających i uwłaczających sztuczek, jazdy na rowerze, malowania trąbą czy chodzenia na tylnych łapach (tak, to dość powszechna "atrakcja" dla przyjezdnych z zachodu...), ale w dalszym ciągu zwierzęta te nie mogą po prostu żyć i mieć świętego spokoju. Muszą brać kąpiel z turystami, którzy za to zapłacili, na ich nogach dojrzeć można łańcuchy, które rzekomo są dla ich bezpieczeństwa (nocą przywiązuje się je do łańcucha by nie zrobiły sobie krzywdy). Niby w 90% wszystko jest świetnie! Zwierzęta chore i stare mogą tam żyć spokojnie, nie musząc już targać na plecach ogromnych drewnianych stelaży dla uciechy ludzi o małych rozumkach, ale jeśli te 10% jest niepewne i nie czuję bym miała możliwość łatwo to zweryfikować, to zdecydowanie wolę odpuścić. Dla porównania - istnieje inne sanktuarium w Tajlandii, do którego nie ma wstępu nikt oprócz wolontariuszy. Powstało nie dla nas, tylko dla zwierząt.
Słowo sanktuarium jest w tym kraju mocno nadużywane. Myślę, że mogliście słyszeć o sanktuarium tygrysów. Było o tym dość głośno jakiś czas temu, łatwo znaleźć info w google. Przeraża mnie fakt, że tak wiele ludzi nadal nie widzi w tym nic złego, wspiera takie miejsca, z radością je odwiedza robiąc sobie "urocze" zdjęcie z otumanionym wielkim kotem.
Wracając do tematu. Główną atrakcją Parku Narodowego Erawan to piękne wodospady! Wędrując ścieżką w górę rzeki, spotyka się coraz to piękniejsze wodospady, a w ich basenach można zażywać kąpieli, co też czyniliśmy! Droga na samą górę, czyli do ostatniego siódmego wodospadu, jest bardzo przyjemna, mimo lekkiej wspinaczki. Idziemy przez dżunglę, raz przeskakując przez głazy, innym razem brocząc w płytkich strumieniach. Byliśmy tam wcześnie, więc na starcie, czyli przy pierwszym wodospadzie, nie było jeszcze zapowiadanych tłumów - park jest popularny wśród miejscowych, którzy spędzają tam wolny czas. Kąpaliśmy się praktycznie w każdym po kolei! Woda była cudowna, ale rybki mogłyby sobie odpuścić podszczypywanie :)
Na Bangkok mieliśmy jeden dzień. Chcieliśmy zobaczyć Pałac Królewski i może jeszcze jakąś jedną atrakcję. Po drodze spotkaliśmy kilku ludzi, którzy zwyczajnie w świecie chcieli nas oszukać. Nie dali się spławić, proponując super oferty i kłamiąc, że pałac dziś jest zamknięty - wszystko tylko żebyśmy poszli razem z nimi. Czytaliśmy o tych numerach na blogach, więc początkowo z uśmiechem dziękowaliśmy i szliśmy dalej. Oczywiście pałac był otwarty, a by się do niego dostać trzeba było stać w gigantycznej kolejce, która na szczęście całkiem sprawnie się przesuwała. Miałam długą spódnicę i na ramiona nałożyłam szal. Po dotarciu do wejścia zostaliśmy cofnięci, bo szal nie jest akceptowalny, muszę iść i kupić (o tu, zaraz przy pałacu) bluzkę z długim rękawem i spodnie. Mąż też. Dobra, trudno, idziemy. Tylko spokojnie. Oczywiście każdy nas nagabywał byśmy kupili jego towary, ale najpierw musieliśmy wymienić pieniądze, co okazało się niewykonalne, bo nie zabraliśmy paszportu, a bez tego nikt nie chciał nas obsłużyć.
Wróciliśmy do hostelu, zabraliśmy dokumenty, wróciliśmy do sklepiku i kupiliśmy co trzeba. Potem znowu do kolejki.
Tym razem moje ramiona były odpowiednio odziane w tutejsze produkty i weszliśmy w ten kłąb ludzi, który wypełniał już po brzegi place między budynkami. Nie znoszę tłumów, naprawdę bardzo się tam męczyłam... Widok pozłacanych budowli wcale mnie nie interesował gdy walczyłam o oddech i choćby niewielką przestrzeń osobistą. Pewnie nie byłoby tak źle, gdyby nie wcześniejsze poddenerwowanie, ale zdecydowanie nie jest to moja ulubiona forma odpoczynku. Wolę zobaczyć miejsca mniej spektakularne, ale móc się nimi cieszyć powoli i bez pośpiechu, niepopychana z tyłu wielką masą. Mamy tylko kilka zdjęć z Pałacu Królewskiego:
Po wyjściu na wolność odstresowaliśmy się przy koktajlu i lodach, wybraliśmy drugie miejsce, które byłoby warte (lub nie) zobaczenia i ruszyliśmy pieszo do położonego niedaleko muzeum. Po drodze znowu próbowano nas przekabacić. Ci bliżej centrum nawet nie starali się być uprzejmi i uśmiechnięci. Dotarliśmy już prawie na miejsce i okazało się, że muzeum jest po drugiej stronie ulicy. Nie widzieliśmy żadnego przejścia, więc zerknęliśmy na mapsy i okazało się, ze najszybsza trasa trwa... 20 minut!
Nie jestem fanką zwiedzania wielkich miast, a zwłaszcza (teraz to wiem) tych azjatyckich, gdzie priorytet mają auta, a dopiero gdzieś tam na końcu ktoś myśli o pieszych. Nie ma wiele przejść dla pieszych, czasem nie ma nawet chodników. Wszędzie wielopasmowe drogi i estakady. Jak już znajdziesz przejście to czekasz na światłach 10 minut, ponieważ pierwszeństwo mają samochody, a nie jakis tam mały człowieczek co mu się zachciało spacerów :)
Dosłownie po 20 minutach udało nam się przebić na drugą stronę jezdni i poszliśmy podziwiać historię Tajlandii. Tam przynajmniej było spokojnie i cicho.
Popołudniu jeszcze ostatni tajski Tom Yum, gdy za oknem akurat lunął deszcz. Po drodze do hotelu, gdzie czekać miała taksówka na lotnisko, chcieliśmy kupić pyszne miejscowe piwo Chang. Okazało się jednak, że w tych godzinach jest zakaz sprzedaży alkoholu :) No trudno!
Bangkok był jedynym miejscem, które mi się nie spodobało podczas naszej azjatyckiej podróży. Nie umiałam się do niego przekonać, to nie jest zupełnie mój klimat.
Myślę, że wrócimy jeszcze do tego kraju - na południu czekają piękne, dzikie wyspy, więc chyba warto :)
Wieczorem dojechaliśmy do Kanchanaburi, gdzie znajdował się nasz hostel (bardzo nowoczesny!). Przez pół nocy pod naszym oknem odbywało się karaoke:)
Z samego rana ruszyliśmy do Parku Narodowego Erawan, oddalonego około godziny drogi od Kanchanaburi. Trasa wiodła wzdłuż rzeki, wśród zieleni i nisko wiszących chmur. Pogoda w tym rejonie była zupełnie inna. Było wilgotno i mżyście, ale nie było zimno, chociaż upałem bym tego nie nazwała. Trochę się martwiliśmy, bo w planach była orzeźwiająca kąpiel. Po drodze mijaliśmy znaki ostrzegawcze z wizerunkiem słoni!
Będąc przy tym temacie... oczywiście nie wybraliśmy się na żadne atrakcje z wykorzystaniem słoni. Jazda na ich grzbietach nawet nie pojawiła się w naszych głowach, czytaliśmy jednak o miejscu niedaleko Chiang Mai, zwanym sanktuarium słoni, który co prawda powstało by dać im schronienie, ale niestety nadal nie jest to miejsce, które chcielibyśmy odwiedzić. Nie ma tam przerażających i uwłaczających sztuczek, jazdy na rowerze, malowania trąbą czy chodzenia na tylnych łapach (tak, to dość powszechna "atrakcja" dla przyjezdnych z zachodu...), ale w dalszym ciągu zwierzęta te nie mogą po prostu żyć i mieć świętego spokoju. Muszą brać kąpiel z turystami, którzy za to zapłacili, na ich nogach dojrzeć można łańcuchy, które rzekomo są dla ich bezpieczeństwa (nocą przywiązuje się je do łańcucha by nie zrobiły sobie krzywdy). Niby w 90% wszystko jest świetnie! Zwierzęta chore i stare mogą tam żyć spokojnie, nie musząc już targać na plecach ogromnych drewnianych stelaży dla uciechy ludzi o małych rozumkach, ale jeśli te 10% jest niepewne i nie czuję bym miała możliwość łatwo to zweryfikować, to zdecydowanie wolę odpuścić. Dla porównania - istnieje inne sanktuarium w Tajlandii, do którego nie ma wstępu nikt oprócz wolontariuszy. Powstało nie dla nas, tylko dla zwierząt.
Słowo sanktuarium jest w tym kraju mocno nadużywane. Myślę, że mogliście słyszeć o sanktuarium tygrysów. Było o tym dość głośno jakiś czas temu, łatwo znaleźć info w google. Przeraża mnie fakt, że tak wiele ludzi nadal nie widzi w tym nic złego, wspiera takie miejsca, z radością je odwiedza robiąc sobie "urocze" zdjęcie z otumanionym wielkim kotem.
Wracając do tematu. Główną atrakcją Parku Narodowego Erawan to piękne wodospady! Wędrując ścieżką w górę rzeki, spotyka się coraz to piękniejsze wodospady, a w ich basenach można zażywać kąpieli, co też czyniliśmy! Droga na samą górę, czyli do ostatniego siódmego wodospadu, jest bardzo przyjemna, mimo lekkiej wspinaczki. Idziemy przez dżunglę, raz przeskakując przez głazy, innym razem brocząc w płytkich strumieniach. Byliśmy tam wcześnie, więc na starcie, czyli przy pierwszym wodospadzie, nie było jeszcze zapowiadanych tłumów - park jest popularny wśród miejscowych, którzy spędzają tam wolny czas. Kąpaliśmy się praktycznie w każdym po kolei! Woda była cudowna, ale rybki mogłyby sobie odpuścić podszczypywanie :)
Wszędzie piękne kaskady i zieleń! Woda krystalicznie czysta i przyjemnie orzeźwiająca!
Naturalna huśtawka:
A po lewej był wyjątkowo fajny, choć niewielki wodospad, z którego można było zjechać! Jeśli tylko była taka możliwość podchodziliśmy pod kaskady spływającej wody, zażywając biczów wodnych :) Mateusz był wyjątkowo zawzięty:
Na zdjęciach nie widać ludzi, ale wcale nie byliśmy tam sami. Niemniej było o wiele lepiej niż w Parku Krka w Chorwacji, gdzie w wodzie było aż gęsto od głów.
Szkoda było opuszczać to miejsce, ale trzeba było ruszać w dalszą drogę czyli do Bangkoku, z którego następnego dnia mieliśmy lot powrotny do Kuala Lumpur.
Droga do stolicy była ciężka - przed samym miastem stał potężny korek! Za to było zabawnie na stacjach paliw, bo za każdym razem gdy się zatrzymywaliśmy by zatankować lub coś kupić działo się coś śmiesznego. Obsługiwało nas na raz kilku Tajów nie znających angielskiego - wszystko ich śmieszyło, stroili miny i dostawali głupawki na nasz widok. Do każdego tankowania dostawaliśmy prezent. Raz była to butelka wody, potem chusteczki. Na ostatniej była kumulacja, bo Mateusz wrócił do auta z dwoma butelkami wody :)
Z zapasem papieru i wody walającej się na tylnych siedzeniach, w końcu dotarliśmy do tego wielkiego, przerażającego nas miasta! Kierowaliśmy się na lotnisko, bo od razu oddawaliśmy auto. Nie chcieliśmy poruszać się po Bangkoku na własną rękę.
Taksówką dotarliśmy do hostelu (kolejny świetny i nowoczesny obiekt!), gdzie w barze na dachu sączyliśmy wieczorem drinki i zajadaliśmy przekąski. I to jest moje najmilsze wspomnienie z tego miasta :)
Co do miejsc noclegowych - za każdym razem udało nam się trafić na naprawdę czyste i miłe miejsca. Standardy azjatyckie nie są takie same jak u nas, niestety, i często można spotkać się z opinią, że hotele czy hostele są budżetowe, zaniedbane, brudne. Bardzo chcieliśmy tego uniknąć, a jednocześnie nie wydawać fortuny na jednodniowy nocleg. Szukaliśmy długo i intensywnie, czytając opinie, przeglądając zdjęcia na różnych portalach itp. Trzeba się trochę wysilić, to fakt, i cierpliwie przeglądać oferty, ale się da! Jeśli będziecie potrzebować namiarów na takie miejsce, dajcie znać to podrzucę linki do miejsc, w których spaliśmy.
Na Bangkok mieliśmy jeden dzień. Chcieliśmy zobaczyć Pałac Królewski i może jeszcze jakąś jedną atrakcję. Po drodze spotkaliśmy kilku ludzi, którzy zwyczajnie w świecie chcieli nas oszukać. Nie dali się spławić, proponując super oferty i kłamiąc, że pałac dziś jest zamknięty - wszystko tylko żebyśmy poszli razem z nimi. Czytaliśmy o tych numerach na blogach, więc początkowo z uśmiechem dziękowaliśmy i szliśmy dalej. Oczywiście pałac był otwarty, a by się do niego dostać trzeba było stać w gigantycznej kolejce, która na szczęście całkiem sprawnie się przesuwała. Miałam długą spódnicę i na ramiona nałożyłam szal. Po dotarciu do wejścia zostaliśmy cofnięci, bo szal nie jest akceptowalny, muszę iść i kupić (o tu, zaraz przy pałacu) bluzkę z długim rękawem i spodnie. Mąż też. Dobra, trudno, idziemy. Tylko spokojnie. Oczywiście każdy nas nagabywał byśmy kupili jego towary, ale najpierw musieliśmy wymienić pieniądze, co okazało się niewykonalne, bo nie zabraliśmy paszportu, a bez tego nikt nie chciał nas obsłużyć.
Wróciliśmy do hostelu, zabraliśmy dokumenty, wróciliśmy do sklepiku i kupiliśmy co trzeba. Potem znowu do kolejki.
Tym razem moje ramiona były odpowiednio odziane w tutejsze produkty i weszliśmy w ten kłąb ludzi, który wypełniał już po brzegi place między budynkami. Nie znoszę tłumów, naprawdę bardzo się tam męczyłam... Widok pozłacanych budowli wcale mnie nie interesował gdy walczyłam o oddech i choćby niewielką przestrzeń osobistą. Pewnie nie byłoby tak źle, gdyby nie wcześniejsze poddenerwowanie, ale zdecydowanie nie jest to moja ulubiona forma odpoczynku. Wolę zobaczyć miejsca mniej spektakularne, ale móc się nimi cieszyć powoli i bez pośpiechu, niepopychana z tyłu wielką masą. Mamy tylko kilka zdjęć z Pałacu Królewskiego:
Po wyjściu na wolność odstresowaliśmy się przy koktajlu i lodach, wybraliśmy drugie miejsce, które byłoby warte (lub nie) zobaczenia i ruszyliśmy pieszo do położonego niedaleko muzeum. Po drodze znowu próbowano nas przekabacić. Ci bliżej centrum nawet nie starali się być uprzejmi i uśmiechnięci. Dotarliśmy już prawie na miejsce i okazało się, że muzeum jest po drugiej stronie ulicy. Nie widzieliśmy żadnego przejścia, więc zerknęliśmy na mapsy i okazało się, ze najszybsza trasa trwa... 20 minut!
Nie jestem fanką zwiedzania wielkich miast, a zwłaszcza (teraz to wiem) tych azjatyckich, gdzie priorytet mają auta, a dopiero gdzieś tam na końcu ktoś myśli o pieszych. Nie ma wiele przejść dla pieszych, czasem nie ma nawet chodników. Wszędzie wielopasmowe drogi i estakady. Jak już znajdziesz przejście to czekasz na światłach 10 minut, ponieważ pierwszeństwo mają samochody, a nie jakis tam mały człowieczek co mu się zachciało spacerów :)
Dosłownie po 20 minutach udało nam się przebić na drugą stronę jezdni i poszliśmy podziwiać historię Tajlandii. Tam przynajmniej było spokojnie i cicho.
Popołudniu jeszcze ostatni tajski Tom Yum, gdy za oknem akurat lunął deszcz. Po drodze do hotelu, gdzie czekać miała taksówka na lotnisko, chcieliśmy kupić pyszne miejscowe piwo Chang. Okazało się jednak, że w tych godzinach jest zakaz sprzedaży alkoholu :) No trudno!
Bangkok był jedynym miejscem, które mi się nie spodobało podczas naszej azjatyckiej podróży. Nie umiałam się do niego przekonać, to nie jest zupełnie mój klimat.
Myślę, że wrócimy jeszcze do tego kraju - na południu czekają piękne, dzikie wyspy, więc chyba warto :)
Do napisania!
Marzena
koleżanka, kóra mieszkała przez 9 lat w Bangkoku, powiedziałą, że to miasto albo się kocha , albo nienawidzi. Ja jestem jakoś pośrodku. Fascynuje mnie jako struktura, niesamowicie rozwinięta komunikacja, wspaniałe zabytki,akceptacja odmienności, pyszne jedzenie. Przeraża mnie ciągły ruch na wielopoziomowych drogach, tłum, hałas, ciemność spowodowana wieopoziomowymi drogami, kolejkami, metrem, mało zieleni. Ma to miasto jednak coś w sobie, co przyciąga.
OdpowiedzUsuńOd tygodnia w ciągu dnia nie pada deszcz. Taka pora deszczowa:)))
Azja - moje miejsce na ziemi, i gdybym tylko mogła to wracałabym tam częściej. Bangkok tak jak wspomniała danonk, albo się kocha albo nienawidzi. Osobiście uwielbiam Bangkok, to miasto pochłonęło mnie za pierwszym razem i z przyjemnością tam wracam. Jednak trzeba zaznaczyć, że jest specyficzne. Korki, zapach spalin, deszczu, kanalizy pomieszanego z zapachem jedzenia. Tłok i gwar.
OdpowiedzUsuńKolejki i tłumów w Pałacu Królewskim nie zazdroszczę, my byliśmy poza sezonem we wrześniu i można powiedzieć, że byliśmy sami ;-)
Ja tam w ogóle nie lubię miast i po tym, co napisałaś o Bangkoku już wiem, że na pewno nie czułabym się tam dobrze. I unikam zatłoczonych miejsc, nie lubię być osaczona przez tłum. Ale mina tej postaci z fotografii Pałacu jest fantastyczna. Uśmiałam się na widok wyszczerzonych zębów :) Niemniej, bardzo się cieszę, że dzięki Tobie mogę to zobaczyć "tylko" na zdjęciu, nie na żywo.
OdpowiedzUsuńDziękuję za tę piękną opowieść z cudnymi obrazami, w szczególności zachwyciły mnie wodospady. O, tam to ja bym się czuła doskonale!