Jestem jedną z tych, którzy nie gustują w postanowieniach noworocznych. Każdy moment w roku jest dobry by chcieć coś zmienić, coś zrobić dla siebie czy innych. Nigdy nie przywiązywałam znaczenia do daty z dwoma jedynkami z przodu. Bo jeśli chcemy coś zrobić to czemu nie teraz? Po co czekać? Jeśli naprawdę mamy siłę, ochotę i potrzebę, to teraz, zaraz! Ten post jest po to by pokazać Wam, że chcieć znaczy móc, czy jakoś tak! Być może brakuje komuś pewności siebie lub zwyczajnie kopniaka na rozbieg. Służę pomocą!
Moje wewnętrzne wołanie o zmianę nastąpiło we wrześniu. Miałam dwa silne postanowienia, wielką chęć zrobić coś dla siebie dobrego! Po pierwsze - wziąć się na poważnie za naukę angielskiego. To jest moja wielka słabość, niby coś umiałam, ale nie czułam się w tym ani odrobinę. Więc co? Zapisałam się na indywidualny kurs i 8 lub 12 razy w miesiącu uczę się pilnie. Postępy cieszą niesamowicie, ale wiem, że jeszcze dużo przede mną.
Drugą ważną dla mnie sprawą było zrobienie prawa jazdy. Było kilka powodów, dla których nie zrobiłam tego w "standardowym" momencie, czyli na osiemnaste urodziny. Potem były studia, inne wydatki, a do tego o aucie co najwyżej mogliśmy pomarzyć, nie miałam po prostu potrzeby robić kursu w tamtym czasie - szkoda byłoby zdać prawko tylko po to, by nie jeździć i po roku "zapomnieć" co, jak i gdzie, stracić pewność siebie.
Po otworzeniu sklepu najbardziej odczułam brak prawa jazdy, mimo to nie od razu poszłam na kurs, bo rozsądek podpowiadał by zaczekać mimo wszystko na to ustrojstwo, co ma 4 kółka i kierownicę. Tak, uważam, że robienie prawka w momencie gdy na horyzoncie nie widać auta, nie ma większego sensu. Bo czym ja będę jeździć? Na czym nabiorę wprawy i pewności? Nawet nie mamy, tu we Wrocławiu najbliższej rodziny, która od czasu do czasu użyczyłaby swojej własności, choćby na chwilę. Miałam już wtedy postanowienie, że jak tylko kupimy auto, albo będziemy je na poważnie planować, od razu zapisuję się na kurs.
Niedługo po podróży poślubnej zaplanowaliśmy zakup samochodu, więc po prostu zrobiłam to co zamierzałam zrobić. Jak szukałam szkoły? Zapytałam kilku znajomych i w zasadzie otrzymałam tylko kilka rad, nic konkretnego, ale przynajmniej wiedziałam, żeby omijać z daleka duże szkoły. Powód jest bardzo rozsądny - w dużej szkole najczęściej nie ma przypisanego instruktora do kursanta. Co każdą jazdę zmienia się nauczyciel, a to wydawało mi się trochę niedorzeczne. Przez 30 godzin instruktor poznaje słabości i umiejętności kursanta, wie na czym skupić się najbardziej, jak tłumaczyć by dotarło, czego nie robić, by nie stresować i nie zrażać.
Wybrałam szkołę, która znajduje się stosunkowo blisko mojego miejsca zamieszkania. Zajęcia z teorii są najczęściej wieczorem, musiałam mieć więc przyzwoity dojazd, by nie tracić niepotrzebnie czasu i energii. Teoria była bardzo przyjemna! Poruszam się już długo po mieście rowerem, znałam większość przepisów, a przynajmniej tyle ile by wypadało. Jako że naprawdę uwielbiam uczyć się rzeczy na pamięć (kraje świata mam już w małym palcu:)) to nauka znaków czy zasad nie sprawiała większego problemu. Co nie znaczy, że problemów nie było. Musicie wiedzieć, że obecnie egzamin teoretyczny jest po prostu niedorzeczny. Nie sprawdza logicznego myślenia, tylko czeka aż potkniecie się na zawiłości pytania. Dodatkowo baza pytań została wzbogacona o tak absurdalne rzeczy jak na przykład wszelkiej maści długości, szerokości i inne wymiary rzeczy, o których nie wie najprawdopodobniej nikt oprócz mechaników. I mnie. Tak jak pisałam, dobrze mieć łeb przystosowany do pamięciówek. Inaczej wszelkie lampy ksenonowe, odległości rzeczy x od rzeczy y, kolory spalin, czy cholera wie co tam jeszcze, mogłoby pójść w niepamięć. A tak siedzą w mojej głowie i czasem droczą się z Mateuszem lub innymi kierowcami ze stażem:).
Zaraz po skończeniu zajęć teoretycznych miałam jazdy, a że kurs wybrałam przyspieszony (co się będę lenić) dwugodzinne przejażdżki miałam niemalże codziennie.
Pierwsze pytanie jakie otrzymałam po przywitaniu było: "siadasz z lewej czy prawej?". Jazdy zaczynałyśmy w bardzo ruchliwym miejscu, na Nowym Dworze, z mnóstwem pasów, skrzyżowań itp. Instruktorka chciała wiedzieć czy wolę przejechać się z nią chwilę, wjechać na nieuczęszczane uliczki i tam dopiero przygotować się do jazd i dowiedzieć się co powinnam robić by móc poruszać się po drodze. Oczywiście, że wybrałam pierwszą opcję i od razu siadłam za kierownicą! :) Uprzedzam pytanie - nie, nigdy nie jeździłam. Nie, nie ćwiczyłam w domu. Po prostu nie ma sensu się bać i nastawiać negatywnie. Nie umiem, jasne, ale mam instruktora, mam L na dachu, mam chęć i motywację. Przede wszystkim liczy się nastawienie! Nie umiem? To się muszę nauczyć. Ot cała filozofia. Poszłam na kurs właśnie z taką myślą. Idę. Uczę się. Zdaję. Koniec kropka.
A miałam po prostu cudowną Panią Instruktor! Na Pani byłyśmy tylko przez chwilę, bo instruktorka okazała się tylko odrobinkę starsza ode mnie. O ludzie! Co może się stać gdy wsadzi się do jednego auta dwie niesamowite gaduły z tendencją do robienia żartów? No właśnie :) Bardzo mi było żal, gdy kończyłam kurs.
Pierwsze jazdy były bardzo chaotyczne, dopiero oswajałam się z toyotką, dopiero uczyłam się co powinnam robić i w którym momencie. Standard. Zanim coś wejdzie w nawyk błędy się zdarzają, nie ma co się załamywać. Miałam i ja chwilę słabości bo bardzo mnie irytowało, że nie umiem jeszcze wyczuć jak mocno skręcać kierownicą, czy jak szybko odpuszczać sprzęgło. Zawsze najważniejsze jest nastawienie. Ja jestem wielką optymistką i zamiast szukać problemów, po prostu staram się ich unikać. A jak są - rozwiązać. Cała filozofia!
Po kilku godzinach wiedziałam, że to jest to co lubię! No normalnie uwielbiam siedzieć za kółkiem. Nie szło mi czasem, jasne, ale i tak lubiłam. Może ma to jakiś związek z tym, że lubię techniczne rzeczy, że się ich nie boję, że coś tam rozumiem i zamiast uczyć się jeździć na pamięć, staram się pojąć jak to działa.
Pod koniec jazd Agata zabrała mnie nawet na autostradę, taki bonusik dla nieusatysfakcjonowanej korkami, skrzyżowaniami i ruchem ulicznym Marzeny.
Cały przyspieszony kurs trwał około 6 tygodni. Przyszedł czas na egzamin. Bardzo zależało mi na zdaniu prawka przed świętami i przede wszystkim na jak najkrótszym odstępie między ostatnimi jazdami a egzaminem. Wspomnę jeszcze, że obecnie w szkołach jest coś takiego jak egzamin wewnętrzny. Bez zdania tego egzaminu nie można podejść do oficjalnego. Początkowo bardzo mnie to zirytowało. Myślałam, że to tylko chwyt szkół, by kursanci dokupowali kolejne godziny i by nie psuli im statystyk zaliczania. Pod koniec jazd zmieniłam zdanie. Cieszę się, że mogłam się sprawdzić przed oficjalnym, płatnym egzaminem i poczuć trochę tego stresu. Po zaliczeniu wewnętrznych przyszedł czas na spotkanie z wordem!
I tu pojawia się kolejna irytująca zmiana w całym tym systemie. By UŁATWIĆ kursantowi sprawę stworzono profil kandydata na kierowcę. Co to jest? A taki numerek, który należy załatwić w starostwie. Jakie jest to ułatwienie? A takie, że musisz pojechać jeden raz więcej do starostwa niż wcześniej. Później by móc zapisać się na kurs teoretyczny (a można przez internet) musisz pojechać osobiście do swojej szkoły jazdy, by podpisać zamknięcie profilu kandydata. Dopiero wtedy szkoła może wysłać do starostwa informację o zakończonym kursie. Czyli jaki jest bilans? Bo mi się wydaje, że kandydat jest na minusie, jeśli chodzi o czas i energię. Terminy znikały a ja czekałam aż w szkole skończą się kontrole i będę mogła na spokojnie przyjechać zamknąć ten cudowny profil. Na praktykę zapisać się można dopiero po zdaniu teorii, tak więc mając w perspektywie egzamin za tydzień, wiedziałam, że po prostu nie dam rady przed świętami z praktyką. Już w tamtym momencie wolne terminy były dopiero na 22 grudnia.
Jako że nie dało się nic z tym robić, postanowiłam po prostu odpuścić, mimo że bardzo irytuje mnie polska biurokracja. Bardzo niepokoiła mnie ta część egzaminu. Pytania są podchwytliwe, a większość z nich nieznana. Praktyki się nie bałam, ale teoria mnie naprawdę przerażała. Wygląda to teraz tak, że mamy ekran dotykowy, mamy 20 sekund na zapoznanie się z pytaniem, potem 15 na udzielenie jednej odpowiedzi. Jeśli nie odpowiemy, mamy zero punktów, do pytania nie można już wrócić.
Ostatecznie w dniu egzaminu wyparowało zdenerwowanie, ze świeżą głową, bez żadnych negatywnych myśli, ze spokojem i bez pośpiechu udało się mi się za pierwszym razem! Kilka pytań było mi znanych, na pozostałe użyłam całego danego mi czasu (całe 35 sekund) by dokładnie zrozumieć ich sens. Nie klikałam dalej, dałam sobie max czasu jaki mi ofiarowano :).
Pozostała więc praktyka! Mimo że planowałam zapisać się na spokojnie w domu, podeszłam do okienka zaraz po egzaminie, co wyszło mi na dobre! Pani zaczęła od: "mamy kilka terminów na czternastego...". Pomyślałam, że to żart, że najbliższe wolne dopiero w styczniu! Okazało się, że dodali klika terminów na grudzień i że egzamin mam ostatecznie za 2 dni!
Nie będę kłamać. Byłam zdenerwowana. Nie panikowałam, ale serce biło mocniej, nogi trochę jak z waty... Mimo że czułam, że po prostu umiem jeździć, bałam się, że stres zrobi swoje. Nigdy nie wiadomo co wydarzy się na drodze, jakie zadanie dostaniemy, czy zdenerwowanie nie okaże się silniejsze. Pomimo tego postanowiłam podejść do tego na luzie, nie tracić pewności siebie, no wiecie, na tyle na ile się da. Więc jak ostatecznie 14 grudnia wywołano mnie po nazwisku, wstałam z uśmiechem i przywitałam się radośnie z Panem Egzaminatorem :). Bałam się, że trafię na takiego, co z obrażoną miną wyraża swoje niezadowolenie z każdego powodu. Ja wiem, że taka ich praca, że muszą milczeć, wydawać jedynie polecenia, ale jeśli ktoś jest nieżyczliwy, niedelikatny to ja czuję się źle. Nie umiem tego zignorować.
Poprosiłam tylko Pana o to by się nie pogniewał jak pomylę prawą stronę z lewą (tak, mam z tym problem. Ciągle słyszę - Marzena, w lewo. Nie. To drugie lewo), a gdy odpowiedział, że spokojnie, zdarza się, że mogę pytać jak nie będę pewna, to trochę się rozluźniłam. Był wyrozumiały i spokojny, gadałam do niego dużo, on to tolerował ze spokojem i wyrozumiałością. Po prostu to był mój sposób na stres. On to wiedział, głośno i wyraźnie mówił, w którą stronę skręcamy, a ja podnosiłam czasem odpowiednią rączkę, by mieć pewność, że mózg zajarzył. Egzaminator okazał się człowiekiem! :)
Łuku nie bałam się wcale, cofać mogę z zamkniętymi oczami. Górka trochę gorzej. Czemu? Bo znam swoje słabości, a największa z nich to ruszanie. Oduczyłam się gasnąć na każdych światłach, ale jak noga z waty to różnie może się wydarzyć prawda? I tak na górce popełniłam pierwszy błąd. Zgasłam sobie:) Ale to nic! Obecne zasady mówią, że można popełnić jeden błąd każdego rodzaju, miałam więc drugie podejście. Grunt to nie poddać się tym myślom i drżącym rękom i po prostu skupić się raz jeszcze. Plac się udał, ruszyłam na miasto, a raczej na strefę egzaminacyjną, którą każdy kursant zna. Myślałam, że egzamin nigdy się nie skończy! Jeździłam i jeździłam, kątem oka widziałam word, a egzaminator kazał jechać dalej. Ostatecznie wiem, że to akurat wyszło na dobre, bo jeśli jeździsz godzinę, to znaczy, że najprawdopodobniej zdasz:).
Gdy zajeżdżałam do wordu byłam już tak zmęczona, tak zjedzona stresem, że bałam się, że na sam koniec jeszcze wywinę jakiś numer. Zaparkowałam i usłyszałam magiczne słowo...
Poprosiłam jeszcze o powtórzenie. Pan popatrzył, dał kartkę, powiedział, że w razie czego mam to napisane, więc mogę przeczytać, poleciałam do budynku i zapinałam tam kurtkę przez 5 minut, tak mi się ręce trzęsły!
Mateusz od razu wiedział, że zdałam, bo jeździłam prawie całą godzinę.
Oficjalnie stwierdzam, że egzamin na prawo jazdy jest najbardziej stresującym egzaminem jaki miałam w swoim życiu. Nie najtrudniejszym! Wcale nie. Ale zdecydowanie serwującym najwięcej stresu.
Ja już mam na siebie kolejny plan. O tym pewnie napiszę niedługo:)
Po otworzeniu sklepu najbardziej odczułam brak prawa jazdy, mimo to nie od razu poszłam na kurs, bo rozsądek podpowiadał by zaczekać mimo wszystko na to ustrojstwo, co ma 4 kółka i kierownicę. Tak, uważam, że robienie prawka w momencie gdy na horyzoncie nie widać auta, nie ma większego sensu. Bo czym ja będę jeździć? Na czym nabiorę wprawy i pewności? Nawet nie mamy, tu we Wrocławiu najbliższej rodziny, która od czasu do czasu użyczyłaby swojej własności, choćby na chwilę. Miałam już wtedy postanowienie, że jak tylko kupimy auto, albo będziemy je na poważnie planować, od razu zapisuję się na kurs.
Niedługo po podróży poślubnej zaplanowaliśmy zakup samochodu, więc po prostu zrobiłam to co zamierzałam zrobić. Jak szukałam szkoły? Zapytałam kilku znajomych i w zasadzie otrzymałam tylko kilka rad, nic konkretnego, ale przynajmniej wiedziałam, żeby omijać z daleka duże szkoły. Powód jest bardzo rozsądny - w dużej szkole najczęściej nie ma przypisanego instruktora do kursanta. Co każdą jazdę zmienia się nauczyciel, a to wydawało mi się trochę niedorzeczne. Przez 30 godzin instruktor poznaje słabości i umiejętności kursanta, wie na czym skupić się najbardziej, jak tłumaczyć by dotarło, czego nie robić, by nie stresować i nie zrażać.
Wybrałam szkołę, która znajduje się stosunkowo blisko mojego miejsca zamieszkania. Zajęcia z teorii są najczęściej wieczorem, musiałam mieć więc przyzwoity dojazd, by nie tracić niepotrzebnie czasu i energii. Teoria była bardzo przyjemna! Poruszam się już długo po mieście rowerem, znałam większość przepisów, a przynajmniej tyle ile by wypadało. Jako że naprawdę uwielbiam uczyć się rzeczy na pamięć (kraje świata mam już w małym palcu:)) to nauka znaków czy zasad nie sprawiała większego problemu. Co nie znaczy, że problemów nie było. Musicie wiedzieć, że obecnie egzamin teoretyczny jest po prostu niedorzeczny. Nie sprawdza logicznego myślenia, tylko czeka aż potkniecie się na zawiłości pytania. Dodatkowo baza pytań została wzbogacona o tak absurdalne rzeczy jak na przykład wszelkiej maści długości, szerokości i inne wymiary rzeczy, o których nie wie najprawdopodobniej nikt oprócz mechaników. I mnie. Tak jak pisałam, dobrze mieć łeb przystosowany do pamięciówek. Inaczej wszelkie lampy ksenonowe, odległości rzeczy x od rzeczy y, kolory spalin, czy cholera wie co tam jeszcze, mogłoby pójść w niepamięć. A tak siedzą w mojej głowie i czasem droczą się z Mateuszem lub innymi kierowcami ze stażem:).
Zaraz po skończeniu zajęć teoretycznych miałam jazdy, a że kurs wybrałam przyspieszony (co się będę lenić) dwugodzinne przejażdżki miałam niemalże codziennie.
Pierwsze pytanie jakie otrzymałam po przywitaniu było: "siadasz z lewej czy prawej?". Jazdy zaczynałyśmy w bardzo ruchliwym miejscu, na Nowym Dworze, z mnóstwem pasów, skrzyżowań itp. Instruktorka chciała wiedzieć czy wolę przejechać się z nią chwilę, wjechać na nieuczęszczane uliczki i tam dopiero przygotować się do jazd i dowiedzieć się co powinnam robić by móc poruszać się po drodze. Oczywiście, że wybrałam pierwszą opcję i od razu siadłam za kierownicą! :) Uprzedzam pytanie - nie, nigdy nie jeździłam. Nie, nie ćwiczyłam w domu. Po prostu nie ma sensu się bać i nastawiać negatywnie. Nie umiem, jasne, ale mam instruktora, mam L na dachu, mam chęć i motywację. Przede wszystkim liczy się nastawienie! Nie umiem? To się muszę nauczyć. Ot cała filozofia. Poszłam na kurs właśnie z taką myślą. Idę. Uczę się. Zdaję. Koniec kropka.
A miałam po prostu cudowną Panią Instruktor! Na Pani byłyśmy tylko przez chwilę, bo instruktorka okazała się tylko odrobinkę starsza ode mnie. O ludzie! Co może się stać gdy wsadzi się do jednego auta dwie niesamowite gaduły z tendencją do robienia żartów? No właśnie :) Bardzo mi było żal, gdy kończyłam kurs.
Pierwsze jazdy były bardzo chaotyczne, dopiero oswajałam się z toyotką, dopiero uczyłam się co powinnam robić i w którym momencie. Standard. Zanim coś wejdzie w nawyk błędy się zdarzają, nie ma co się załamywać. Miałam i ja chwilę słabości bo bardzo mnie irytowało, że nie umiem jeszcze wyczuć jak mocno skręcać kierownicą, czy jak szybko odpuszczać sprzęgło. Zawsze najważniejsze jest nastawienie. Ja jestem wielką optymistką i zamiast szukać problemów, po prostu staram się ich unikać. A jak są - rozwiązać. Cała filozofia!
Po kilku godzinach wiedziałam, że to jest to co lubię! No normalnie uwielbiam siedzieć za kółkiem. Nie szło mi czasem, jasne, ale i tak lubiłam. Może ma to jakiś związek z tym, że lubię techniczne rzeczy, że się ich nie boję, że coś tam rozumiem i zamiast uczyć się jeździć na pamięć, staram się pojąć jak to działa.
Pod koniec jazd Agata zabrała mnie nawet na autostradę, taki bonusik dla nieusatysfakcjonowanej korkami, skrzyżowaniami i ruchem ulicznym Marzeny.
Cały przyspieszony kurs trwał około 6 tygodni. Przyszedł czas na egzamin. Bardzo zależało mi na zdaniu prawka przed świętami i przede wszystkim na jak najkrótszym odstępie między ostatnimi jazdami a egzaminem. Wspomnę jeszcze, że obecnie w szkołach jest coś takiego jak egzamin wewnętrzny. Bez zdania tego egzaminu nie można podejść do oficjalnego. Początkowo bardzo mnie to zirytowało. Myślałam, że to tylko chwyt szkół, by kursanci dokupowali kolejne godziny i by nie psuli im statystyk zaliczania. Pod koniec jazd zmieniłam zdanie. Cieszę się, że mogłam się sprawdzić przed oficjalnym, płatnym egzaminem i poczuć trochę tego stresu. Po zaliczeniu wewnętrznych przyszedł czas na spotkanie z wordem!
I tu pojawia się kolejna irytująca zmiana w całym tym systemie. By UŁATWIĆ kursantowi sprawę stworzono profil kandydata na kierowcę. Co to jest? A taki numerek, który należy załatwić w starostwie. Jakie jest to ułatwienie? A takie, że musisz pojechać jeden raz więcej do starostwa niż wcześniej. Później by móc zapisać się na kurs teoretyczny (a można przez internet) musisz pojechać osobiście do swojej szkoły jazdy, by podpisać zamknięcie profilu kandydata. Dopiero wtedy szkoła może wysłać do starostwa informację o zakończonym kursie. Czyli jaki jest bilans? Bo mi się wydaje, że kandydat jest na minusie, jeśli chodzi o czas i energię. Terminy znikały a ja czekałam aż w szkole skończą się kontrole i będę mogła na spokojnie przyjechać zamknąć ten cudowny profil. Na praktykę zapisać się można dopiero po zdaniu teorii, tak więc mając w perspektywie egzamin za tydzień, wiedziałam, że po prostu nie dam rady przed świętami z praktyką. Już w tamtym momencie wolne terminy były dopiero na 22 grudnia.
Jako że nie dało się nic z tym robić, postanowiłam po prostu odpuścić, mimo że bardzo irytuje mnie polska biurokracja. Bardzo niepokoiła mnie ta część egzaminu. Pytania są podchwytliwe, a większość z nich nieznana. Praktyki się nie bałam, ale teoria mnie naprawdę przerażała. Wygląda to teraz tak, że mamy ekran dotykowy, mamy 20 sekund na zapoznanie się z pytaniem, potem 15 na udzielenie jednej odpowiedzi. Jeśli nie odpowiemy, mamy zero punktów, do pytania nie można już wrócić.
Ostatecznie w dniu egzaminu wyparowało zdenerwowanie, ze świeżą głową, bez żadnych negatywnych myśli, ze spokojem i bez pośpiechu udało się mi się za pierwszym razem! Kilka pytań było mi znanych, na pozostałe użyłam całego danego mi czasu (całe 35 sekund) by dokładnie zrozumieć ich sens. Nie klikałam dalej, dałam sobie max czasu jaki mi ofiarowano :).
Pozostała więc praktyka! Mimo że planowałam zapisać się na spokojnie w domu, podeszłam do okienka zaraz po egzaminie, co wyszło mi na dobre! Pani zaczęła od: "mamy kilka terminów na czternastego...". Pomyślałam, że to żart, że najbliższe wolne dopiero w styczniu! Okazało się, że dodali klika terminów na grudzień i że egzamin mam ostatecznie za 2 dni!
Nie będę kłamać. Byłam zdenerwowana. Nie panikowałam, ale serce biło mocniej, nogi trochę jak z waty... Mimo że czułam, że po prostu umiem jeździć, bałam się, że stres zrobi swoje. Nigdy nie wiadomo co wydarzy się na drodze, jakie zadanie dostaniemy, czy zdenerwowanie nie okaże się silniejsze. Pomimo tego postanowiłam podejść do tego na luzie, nie tracić pewności siebie, no wiecie, na tyle na ile się da. Więc jak ostatecznie 14 grudnia wywołano mnie po nazwisku, wstałam z uśmiechem i przywitałam się radośnie z Panem Egzaminatorem :). Bałam się, że trafię na takiego, co z obrażoną miną wyraża swoje niezadowolenie z każdego powodu. Ja wiem, że taka ich praca, że muszą milczeć, wydawać jedynie polecenia, ale jeśli ktoś jest nieżyczliwy, niedelikatny to ja czuję się źle. Nie umiem tego zignorować.
Poprosiłam tylko Pana o to by się nie pogniewał jak pomylę prawą stronę z lewą (tak, mam z tym problem. Ciągle słyszę - Marzena, w lewo. Nie. To drugie lewo), a gdy odpowiedział, że spokojnie, zdarza się, że mogę pytać jak nie będę pewna, to trochę się rozluźniłam. Był wyrozumiały i spokojny, gadałam do niego dużo, on to tolerował ze spokojem i wyrozumiałością. Po prostu to był mój sposób na stres. On to wiedział, głośno i wyraźnie mówił, w którą stronę skręcamy, a ja podnosiłam czasem odpowiednią rączkę, by mieć pewność, że mózg zajarzył. Egzaminator okazał się człowiekiem! :)
Łuku nie bałam się wcale, cofać mogę z zamkniętymi oczami. Górka trochę gorzej. Czemu? Bo znam swoje słabości, a największa z nich to ruszanie. Oduczyłam się gasnąć na każdych światłach, ale jak noga z waty to różnie może się wydarzyć prawda? I tak na górce popełniłam pierwszy błąd. Zgasłam sobie:) Ale to nic! Obecne zasady mówią, że można popełnić jeden błąd każdego rodzaju, miałam więc drugie podejście. Grunt to nie poddać się tym myślom i drżącym rękom i po prostu skupić się raz jeszcze. Plac się udał, ruszyłam na miasto, a raczej na strefę egzaminacyjną, którą każdy kursant zna. Myślałam, że egzamin nigdy się nie skończy! Jeździłam i jeździłam, kątem oka widziałam word, a egzaminator kazał jechać dalej. Ostatecznie wiem, że to akurat wyszło na dobre, bo jeśli jeździsz godzinę, to znaczy, że najprawdopodobniej zdasz:).
Gdy zajeżdżałam do wordu byłam już tak zmęczona, tak zjedzona stresem, że bałam się, że na sam koniec jeszcze wywinę jakiś numer. Zaparkowałam i usłyszałam magiczne słowo...
Poprosiłam jeszcze o powtórzenie. Pan popatrzył, dał kartkę, powiedział, że w razie czego mam to napisane, więc mogę przeczytać, poleciałam do budynku i zapinałam tam kurtkę przez 5 minut, tak mi się ręce trzęsły!
Mateusz od razu wiedział, że zdałam, bo jeździłam prawie całą godzinę.
Oficjalnie stwierdzam, że egzamin na prawo jazdy jest najbardziej stresującym egzaminem jaki miałam w swoim życiu. Nie najtrudniejszym! Wcale nie. Ale zdecydowanie serwującym najwięcej stresu.
Kilka rad dla tych, którzy się jeszcze nie wybrali na kurs? Tak jak pisałam - nastawienie! Przekonaj siebie samego, że to zrobisz. To już połowa sukcesu. Nie bój się, staraj się zrozumieć, a nie wyuczyć na pamięć. Ja po kilku godzinach zapomniałam regułkę "jak cofać na łuku". Przydała się tylko na pierwszy raz, potem trzeba to po prostu wyczuć i załapać. I łuk niestraszny! Nie przejmuj się kierowcami na drodze - ile razy na kursie słyszałam od takich mistrzów obelgi (tak, dokładnie) tylko dlatego, że jechałam elką i przestrzegałam przepisów? Ludzie są głupi, na to nic nie poradzimy:). I przede wszystkim nie załamuj się jak się nie uda. Moje nastawienie było jasne - idę, zaliczam. Ale to nie była sprawa życia i śmierci. Jeśli bym oblała, to poszłabym drugi raz i tyle. To naprawdę jest loteria, tam naprawdę może nie wyjść, i nie zawsze to świadczy o Twoim braku umiejętności. Po prostu trzeba się uprzeć i zrobić coś dla siebie! Myśleć pozytywnie!
Ja już mam na siebie kolejny plan. O tym pewnie napiszę niedługo:)
Pozdrawiam Was ciepło,
Marzena
Gratulacje☺
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńI znów pierwsze dwa zdania to o mnie ;)
OdpowiedzUsuńWielkie brawa dla Ciebie, Marzena!!! :) 🚗
Dzięki Agata! Ciekawe co jeszcze mamy wspólnego! :)
UsuńGratuluję:)BRAWO BRAWO BRAWO!!!!!
OdpowiedzUsuńNie wiem co, ale coś w tym jest, że ten egzamin tak stresuje. Ja też pamiętam swój egzamin. Teoria to pikuś ale egzamin praktyczny hmmm.... Gdyby nie podstęp mojego instruktora to pewnie bym oblała. Spryciarz poprosił abym przed egzaminem podwiozła jego kolegę do domu a przy okazji przypomniała sobie jak się jeździ. Kolega był marudny, co chwilę chciał abym się gdzieś zatrzymywała, chciał zawracać, skręcać i różne takie. Z cierpliwością go woziłam i w razie konieczności ze stoickim spokojem tłumaczyłam, że niektóre manewry są niemożliwe do wykonania, bo po prostu nieprzepisowe. W końcu się wkurzyłam, zatrzymałam auto w najbliższym dozwolonym miejscu i kazałam mu iść na piechotę bo przez jego marudzenie spóźnię się na egzamin.
Kolega okazał się egzaminatorem, egzamin zdałam ale do bazy musiał wracać instruktor-tak się zdenerwowałam:)
Dziś jazda samochodem sprawia mi ogroooooomną frajdę :)
I tego Ci właśnie życzę;)
Pozdrawiam
Hahaha, no ładnie! Teraz by to nie przeszło, ale powiem szczerze, że takie niespodzianki pomogłyby zdać egzaminy niejednemu zestresowanemu kursantowi :) Bo tak jest, że większość jeździ super na jazdach a potem bidulki zdają po parę razy... Stres jest okropny!
UsuńPozdrawiam również!
Gratulacje! mnie się udało dopiero za 5 razem
OdpowiedzUsuńDziękuję! I gratuluję również. Ważne by nie rezygnować! Tylko zdawać do skutku. Stres był mniejszy z każdym kolejnym razem czy nie?
UsuńMarzenko - gratuluję i jestem taka dumna z Ciebie!!!! Tak świetnie to wszystko opisałaś, tak trafnie, niemal jechałam z Tobą! Jesteś wspaniała!!!!!!! I masz rację - trzeba chcieć i uwierzyć! Amen! Muszę sobie też tak powiedzieć, tylko ja w innej kwestii.
OdpowiedzUsuńA co do prawka - ja zdałam 20 lat temu, zdałam za pierwszym razem i nie jeździłam te 20 lat... Tak. Bo ja mam tak, że stres mnie niesamowicie mobilizuje i wtedy udaje mi się niemożliwe. I tak było w tym przypadku. Nie popełniłam żadnego błędu, jechałam dobrze, a potem nadeszła okropna rzeczywistość - nie umiałam jeździć. I nie jeździłam. Próbowałam kilka razy, z marnym skutkiem. Tak bardzo się bałam kierować, ze zdarzało mi się z nerwów wymiotować... Tak, miałam coś na kształt nerwicy... Zatrzymywałam auto nagle na poboczu i wymiotowałam... Potem wracałam na nogach z waty i ... nie potrafiłam ruszyć... I wiesz co? Jeżdżę!!!!! Ja - ta ofiara, na której już nawet ja sama położyłam lagę - jeżdżę od czerwca, a dokładnie - od moich 40-tych urodzin!!! Dostałam od męża auto- automat - i - nie uwierzysz - zaczęłam jeździć, tak po prostu!!! To jest coś, z czego jestem naprawdę dumna! Pokonałam własny paniczny strach! I nie boję się już! I wiem, że mogę wiele :)
Marzenko - szerokiej drogi zatem!!!!!
Ściskam Cię mocno!!!!!! Ty dzielna dziewczyno! :)
Asia
Asiu, aż współczuję. Tych poprzednich lat oczywiście... Czasem coś jest silniejsze od nas. Ale niesamowite jest to, że w końcu dałaś radę i się uporałaś z nim! Cudnie :) Gratuluję!!!
UsuńŚciskam również i dziękuję! :)
Moje gratulacje!
OdpowiedzUsuńMałżonek Mój Osobisty, zdał za drugim razem, a że szczęścia wojskową, zimową kurtkę z podpinką, założył na lewą stronę;))) co w normalnych warunkach jest praktycznie niemożliwe;))) hihihi...
Osobiście nie mam prawa jazdy, ale jestem dumna z Ciebie:)))
Serdecznie pozdrawiam Marzenko:)
Hihihi:) Coś w tym jest. Człowiek ze szczęście, że zdał, że już nie będzie musiał tego przechodzić, zapomina o całym świecie :)
UsuńMoże zdecydujesz się i Ty na prawko?
Pozdrawiam i dziękuję!
Gratuluję :) Ja też za pierwszym podejściem zdałam, ale stres był tak ogromny, że nawet jak wróciłam do wordu (tylko Ci którzy zdali wracali do wordu siedząc za kierownicą) i egzaminator powiedział,że zdałam - nie mogłam uwierzyć :) Mnie też trzesły się ręce jak już było po ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję! I również gratuluję. Widzę, że odczucia dokładnie takie same! :) Ja jak parkowałam pod Wordem byłam tak przytłoczona stresem, że myślałam, że zaraz zrobię coś złego i jeszcze na koniec obleję :).
UsuńPozdrawiam!
Gratuluję !!! ostatnio tak przeżywałam egzamin córki ... awansowała i wraz ze stanowiskiem dostała cały pakiet komunikacyjny łącznie z samochodem i w trybie przyspieszonym robiła prawo jazdy aby sprostać obowiązkom. Szczęśliwie zdała za pierwszym razem :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję i proszę pogratulować córce! :)
Usuńpo prostu cala Ty !!!
OdpowiedzUsuń:)
UsuńGratuluję! Bardzo mnie zmotywował Twój tekst, mi zostały 4 godziny do wyjeżdżenia, a potem egzaminy, ale ja o ile teorii się nie boję, to praktyki na maxa. Przeraża mnie, ilość błędów, które jeszcze popełniam. Ale jakoś tak czuję się spokojniejsza. Dzięki i jeszcze raz gratuluję :)
OdpowiedzUsuńI tak trzymać, dasz radę! :) Trzymam kciuki!
UsuńNajserdeczniejsze gratulacje :) Ja tez zdałam za pierwszym razem, ale od razu jak tylko mogłam, czyli jak miałam 17 lat. Stres był trochę mniejszy - człowiek młodszy, ale i tak ręce się trzęsły, a serce waliło :)
OdpowiedzUsuńJa niestety nie miałam takiej możliwości, ale nie wyszło mi to na gorsze, na szczęście :)
UsuńUla, dziękuję!
Gratulacje! Choć dziwny tok myślenia. Nie robię prawka bo nie mam auta. Będę robić dopiero jak będę mieć zamiar zakupy. Hmmm. To są umiejętności, których się nie zapomina :) Zdecydowanie lepiej zrobić prawko "jak tylko można", a nie zwlekać. Wtedy kwestia zakupu auta sama się rozwiązuje, pierwsze lepsze oszczędności i można jakiegoś bączka do nauki kupić :)
OdpowiedzUsuńNie zgodzę się :) Być może bym nie zapomniała, ale po co było mi się spieszyć jeśli nie miałam w planach kupna auta? Ostatnio sama ruszyłam na Wrocław i to było już lekko stresujące. Po przykładowo dwuletniej przerwie, gdzie nie jeździłabym wcale, to na pewno byłoby cięższe i miałabym większe obawy.
UsuńZakup auta miał dla nas jeden z niższych priorytetów. Nie wydajemy oszczędności ot tak, tylko planujemy to z głową. Przy kupnie mieszkania i jego remoncie nie ma miejsca na zakup auta. A kupować najtańszy, aby tylko był, to marnowanie pieniędzy moim zdaniem :)