Na sam koniec opowiem Wam o stolicy Malezji! W Kuala Lumpur czuliśmy się trochę jak w domu, a wszystko przez to, że mieszkaliśmy u rodziców i był to przecież nasz punkt wypadowy - po każdej wewnętrznej podróży, wracaliśmy tam by ochłonąć i odpocząć, wyprać ubrania, wyspać się, poleniuchować. Spędziliśmy tam w sumie około 9-10 dni. Fakt, że mieszkaliśmy u rodziny sprawił, że traktowaliśmy to miasto przez ten czas trochę jak "nasze". Robiło się zakupy, załatwiało różne sprawy, rano rodzice szli do pracy...
Kuala Lumpur zwiedzaliśmy na luzie, niespiesznie, chodząc gdzie nas nogi poniosą, albo wsiadając do metra i ucząc się mijanych stacji na pamięć. I ten sposób zwiedzania całkiem dobrze się sprawdził, bo mimo że naprawdę nie lubię dużych miast, to za Kuala Lumpur mi tęskno :). Nie powiem Wam dokładnie za czym. No bo przecież było głośno, tłoczno, chodniki i przejścia dla pieszych traktowane były po macoszemu jak w Bangkoku, wszędzie pełno galerii handlowych, samochodów stojących w korkach. Ale fakt, że tam "mieszkaliśmy" pozwolił nam spojrzeć na nie od innej strony!
Widok z wieży telewizyjnej (każde zdjęcie można powiększyć!)
To jak już przy widokach jesteśmy... W Kuala Lumpur są dwa punkty widokowe - wieża telewizyjna i słynne Petronas Tower. Wybraliśmy opcję pierwszą, bo miała jeszcze jedną fajną atrakcję :)
Petronas Tower podziwialiśmy bardzo często, bo mieliśmy do nich całkiem blisko z domu. Najpiękniej było wieczorem:
Naszym ulubionym miejscem, do którego jakoś tak przypadkiem same nas nogi niosły, było China Town. Na pierwszy rzut oka - o matko, jak strasznie!
I takie wrażenie by zostało gdybyśmy wpadli do KL na chwilę, na szybkie zwiedzanie. Nie gonił nas czas, mogliśmy cały dzień kluczyć między uliczkami, próbować jedzenia na ulicy, przyglądać się ludziom, czasem zagadując do miejscowych. I co najważniejsze... zaglądać od każdej chińskiej herbaciarni (a było ich tam wiele!), zasiadać przy małym stoliczku z nieznajomymi i przyglądać się chińskiemu rytuałowi parzenia herbaty! By później oczywiście zostać poczęstowanym czym tylko sobie zażyczymy :) Nawet gdy tylko oglądaliśmy produkty, podchodzili do nas sprzedawcy bo podsunąć pod nos malutki kubeczek naparu do spróbowania. Przywieźliśmy mnóstwo herbat, które oczywiście już się skończyły. Na szczęście w styczniu zajechała świeża dostawa!
I takie wrażenie by zostało gdybyśmy wpadli do KL na chwilę, na szybkie zwiedzanie. Nie gonił nas czas, mogliśmy cały dzień kluczyć między uliczkami, próbować jedzenia na ulicy, przyglądać się ludziom, czasem zagadując do miejscowych. I co najważniejsze... zaglądać od każdej chińskiej herbaciarni (a było ich tam wiele!), zasiadać przy małym stoliczku z nieznajomymi i przyglądać się chińskiemu rytuałowi parzenia herbaty! By później oczywiście zostać poczęstowanym czym tylko sobie zażyczymy :) Nawet gdy tylko oglądaliśmy produkty, podchodzili do nas sprzedawcy bo podsunąć pod nos malutki kubeczek naparu do spróbowania. Przywieźliśmy mnóstwo herbat, które oczywiście już się skończyły. Na szczęście w styczniu zajechała świeża dostawa!
Oprócz herbaciarni było też przepyszne jedzenie... czasem na ulicy, a czasem w klimatycznych małych restauracjach:
Rany! Ta kokosowa kulka była przepyszna... udało nam się zjeść ją tylko raz, później nie mogliśmy już na nie trafić.
W Kuala Lumpur, jak i w każdym tak wielkim mieście, miesza się ze sobą wiele kultur. Zaraz obok mogliśmy zwiedzić hinduską świątynię (hinduski styl przebija wszystkie inne na tym świecie pod względem kolorów i fantazji!:)).
Będąc przy tym temacie. Wybraliśmy się również do popularnego, turystycznego miejsca zwanego Batu Caves. Jest to zespół jaskiń, które dość mocno zostały już zabudowane przez ludzi, tracąc swój naturalny urok, jest to bowiem miejsce pielgrzymek wyznawców, stoi tam mnóstwo małych świątyń i całkiem sporych posągów.
Wybraliśmy się na zupełnie niepopularny, ale wyjątkowo ładny naszym zdaniem, plac Merdeka, który był namiastką starówki :)
Niedaleko KL wybudowano zaplanowane odgórnie miasto Putrajaya, które jest nowym centrum administracyjnym Malezji i nie ma tam absolutnie nic ciekawego :) To miasto widmo - ulice są wielkie. I puste.
Fajna ciekawostka to zobaczenia, ale jeśli ma się niewiele czasu to nie ma większego sensu tam jechać :)
Z interesujących rzeczy, które zaobserwowaliśmy albo doświadczyliśmy w stolicy Malezji, to przede wszystkim... uwielbienie miejscowych do galerii handlowych! Istne szaleństwo, galeria na galerii, a w środku tłumy.
Malajowie mają też zwyczaj pakowania wszystkiego w ogromną ilość plastiku. Suszone magno, zapakowane szczelnie w plastik, a ten plastik w drugi plastik i potem jeszcze do plastikowej siateczki. Za każdym razem gdy prosiliśmy o niepakowanie zakupów do kilku reklamówek, byli tym faktem wyjątkowo zdziwieni. A już własna torba płócienna jest tam rzeczą niespotykaną.
Trafiliśmy na koniec Ramadanu i Hari Rayę, posłuchaliśmy więc modlitw puszczanych przez głośniki na cały regulator (pod oknami!:)), ale i szaleństwo poramadanowe, gdy wszyscy świętowali i zjeżdżali do miasta.
Jeśli chodzi o klimat, bo chyba o tym nie wspomniałam, to bardzo dobrze znosiłam malajskie temperatury. Było zupełnie inaczej niż latem na południu Europy - wysokie temperatury łagodziła wilgoć. Było mokro, wszystko się lepiło, temperatura każdego dnia była powyżej 30 stopni, ale bardzo szybko dało się do niej przywyknąć. Zdecydowanie wolę wilgotne upały od tych suchych.
I tym postem kończę azjatycką serię! Wyrobiłam się przed następnymi wakacjami, uff! Kolejny punkt do zwiedzania i doznawania - Szkocja!
Pozdrawiam,
Marzena
Będąc przy tym temacie. Wybraliśmy się również do popularnego, turystycznego miejsca zwanego Batu Caves. Jest to zespół jaskiń, które dość mocno zostały już zabudowane przez ludzi, tracąc swój naturalny urok, jest to bowiem miejsce pielgrzymek wyznawców, stoi tam mnóstwo małych świątyń i całkiem sporych posągów.
Małpki towarzyszą turystom podczas wspinaczki, licząc na smakołyki :)
W Kuala Lumpur ciężko o starą zabudowę czy klimatyczne miejsca pochodzące z dalekiej przeszłości. Większość atrakcji miasta jest nowych i zaplanowanych, co nie zmienia faktu, że było miło ich doświadczyć. Obejrzeliśmy piękne kwiaty i drzewa w ogrodzie botanicznym, motylarnię z tysiącami okazów oraz niezwykłe gatunki w Parku ptaków:
Tu złapała nas ogromna burza, która, zgodnie z tym co twierdziła mama, była naprawdę potężna i długa jak na to co się tam potrafi dziać :)
Ups, tędy nie przejdziemy:
Żłobek! :)
Zajrzeliśmy oczywiście do Meczetu Narodowego.
Stylowo.
Fajna ciekawostka to zobaczenia, ale jeśli ma się niewiele czasu to nie ma większego sensu tam jechać :)
Z interesujących rzeczy, które zaobserwowaliśmy albo doświadczyliśmy w stolicy Malezji, to przede wszystkim... uwielbienie miejscowych do galerii handlowych! Istne szaleństwo, galeria na galerii, a w środku tłumy.
Malajowie mają też zwyczaj pakowania wszystkiego w ogromną ilość plastiku. Suszone magno, zapakowane szczelnie w plastik, a ten plastik w drugi plastik i potem jeszcze do plastikowej siateczki. Za każdym razem gdy prosiliśmy o niepakowanie zakupów do kilku reklamówek, byli tym faktem wyjątkowo zdziwieni. A już własna torba płócienna jest tam rzeczą niespotykaną.
Trafiliśmy na koniec Ramadanu i Hari Rayę, posłuchaliśmy więc modlitw puszczanych przez głośniki na cały regulator (pod oknami!:)), ale i szaleństwo poramadanowe, gdy wszyscy świętowali i zjeżdżali do miasta.
Jeśli chodzi o klimat, bo chyba o tym nie wspomniałam, to bardzo dobrze znosiłam malajskie temperatury. Było zupełnie inaczej niż latem na południu Europy - wysokie temperatury łagodziła wilgoć. Było mokro, wszystko się lepiło, temperatura każdego dnia była powyżej 30 stopni, ale bardzo szybko dało się do niej przywyknąć. Zdecydowanie wolę wilgotne upały od tych suchych.
I tym postem kończę azjatycką serię! Wyrobiłam się przed następnymi wakacjami, uff! Kolejny punkt do zwiedzania i doznawania - Szkocja!
Pozdrawiam,
Marzena
Az mi się zachciało tam jechać, tak ciekawie opisałaś Wasze wakacje. I tyle pięknych zdjęć! A upałów nie lubię, ani wilgotnych , ani suchych:-) Magdalenka
OdpowiedzUsuńTeż tak myślałam kiedyś, ale w Azji czułam się bardzo dobrze, mimo temperatur :)
UsuńTakie właśnie jest to nasze Kuala Lumpur, wielokulturowe, kolorowe, uśmiechnięte.Bardzo je lubię.
OdpowiedzUsuńDzisiaj jezt znowu słonecznie, ale smog potężny:)))
Pewnie nigdy nie dane mi będzie w niektóre miejsca pojechać, ale z wielką przyjemnością czytam i oglądam Pani relacje z podróży. Mogłyby być jeszcze dłuższe i z większą ilością zdjęć:). Pozdrawiam serdecznie i życzę wytrwałości w realizacji swoich pasji, tych podróżniczych i dziewiarskich :)
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie! Marzenia trzeba spełniać, czasem kosztem czegoś innego :) My tak w nieskończoność odkładamy wykończenie mieszkania, oby tylko móc znowu gdzieś pojechać! :)
Usuńwow, przepiękne zdjęcia..dodatkowo twój post sprawił, że spojrzałam na Kuala Lumpur innym okiem. Byliśmy tak w zeszłym roku, co prawda pewnie zdecydowanie za krótko aby zwiedzić te wszystkie atrakcje. Zobaczyliśmy te główne, na te drugorzędowe zabrakło czasu. I przyznaję, że Kuala Lumpur nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, miasto zdecydowanie nie przypadło mi do gustu i oceniłam je bardzo negatywnie *może dlatego, że na początku byliśmy w Singapurze*. Kiedyś pewnie tam jeszcze wrócę, aby zobaczyć resztę atrakcji. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńMoje pierwsze wrażenie też było słabe... ogólnie nie lubię miast, zwłaszcza tych wielkich, nowoczesnych. Tylko dłuższy pobyt uratował sytuację, bo miałam czas by ochłonąć, popatrzeć od innej strony, pożyć i spróbować więcej. Warto! :)
UsuńAaaaa, Szkocja! W tym samym kierunku się wybieramy w tym roku - ekipą ogrodniczą jak zwykle, ale ogólnego zwiedzania też będzie trochę, mam nadzieję. Masz już na pewno jakieś typy ciekawych miejsc, podzielisz się może zaczątkami planów? :)
OdpowiedzUsuńJedziemy w marcu, więc już plany mamy całkiem konkretne! Obiecuję relację po powrocie :)
UsuńPlanujemy kilka dni w mieście, a potem ukryjemy się przed światem na odludziu wyspy Skye:)
Super, będę z niecierpliwością czekać na relację :-)
UsuńA powiedz mi... co robicie ze ekipą ogrodniczą? :)
UsuńJestem z miejsca głodna na widok tego jedzenia.
OdpowiedzUsuńByło przepyszne!
UsuńKL też wspominam bardzo miło, chociaż w przeciwieństwie do Ciebie, upał plus duża wilgotność to było dla nas bardzo męczące, po całodziennym zwiedzaniu padaliśmy w pokoju hotelowym wykończeni. Ale warto było! Też starliśmy się dotrzeć do miejsc mniej uczęszczanych, poszukać ciszy i spokoju w bardzo gwarnym mieście. Nie wjechałam niestety ani na Wieżę Telewizyjna (tej szklanej podłogi chyba bym nie wytrzymała), ani na Petronas Tower, ale wieczorem pod wieżami było super :) Dotarliśmy też do tej pustej Putrajayi, trochę czułam się tam jak na planie filmu sf. Na pewno zapamiętam życzliwość mieszkańców, wystarczy że się człowiek pochylił nad mapą, natychmiast zjawiał się ktoś z pytaniem, czy nie potrzebujemy pomocy..
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki za Twój wyjazd do Szkocji, myślę że spotkasz tam jakieś cudowne, wełniste owieczki... :)
Oczywiście słońce i temperatura męczyła, nawet w Polsce, latem, mi to dokucza. Ale w porównaniu z suchym powietrzem Chorwacji, to było o wiele lepsze! :)
UsuńCo do Szkocji... coś czuję, że owieczki będą beztrosko skubać trawę zaraz za naszym oknem! :)
Nie potrzeba nigdzie jechać tak pięknie opisujesz i robicie piękne zdjęcia że czuję się jak bym była z Wami.
OdpowiedzUsuńChciałam przy okazji zapytać czy FANABERIA ma gdzieś bloga ? -ostatni wpis jest z 2014 roku.
Pozdrawiam
Niestety nic mi o tym nie wiadomo niestety...
Usuń