wtorek, 5 lutego 2019

Borneo. Malezja

To już przedostatni post o naszej azjatyckiej podróży! Dziś zabiorę Was na trekking po dżungli, a w ostatnim poście opowiem trochę o Kuala Lumpur.

Borneo było naszym pierwszym celem - jak widzicie, nie trzymam się chronologii:). Wyjątkowo w tę podróż wybraliśmy się z rodzicami, którzy już zwiedzili tę część Malezji, więc byli naszymi przewodnikami. Spędziliśmy tam kilka dni, głównie chodząc pod dżungli, eksplorując jaskinie i odpoczywając przy basenie. 

Zwiedziliśmy zachodnią część malajskiej części wyspy, prowincję Sarawak. Oczywiście nie całą - wylądowaliśmy w Kuchingu, gdzie spędziliśmy dwie noce, następnie ruszyliśmy odrobinę na północ, by kolejne dwie noce spędzić w klimatycznym hoteliku blisko Parku Narodowego Santubong.

Ale po kolei. Kuching sam w sobie nie jest zbyt urodziwy, chociaż znalazło się tam trochę miłych dla oka miejsc. A przede wszystkim było tam pyszne jedzenie!

Każde zdjęcie możecie powiększyć:)
 

Na Borneo głównie wybraliśmy się w celu eksploracji dżungli! Z samego rana, ubrani w odpowiednie ubranie, wyposażeni w repelenty, pojechaliśmy podziwiać piękno Parku Narodowego Bako. By się tam dostać należy wsiąść do łódki i dotrzeć do ujścia rzeki (po drodze oglądając krokodyla na brzegu!). Ląduje się na plaży i stamtąd rusza w dzicz.

 Widzicie tę górę w tle?:) Zapamiętajcie ją sobie! Będzie o niej poniżej.

Nigdy nie byliśmy w lesie tropikalnym, więc wejście między wiecznie zielone, wilgotne drzewa było czymś niesamowitym. Chociaż najbardziej zadziwił nas dźwięk. Spodziewaliśmy się hałasu, ale to co usłyszeliśmy było wyjątkowo oryginalne. To był przeciągły i naprawdę głośny, jednostajny pisk! Czasem oczywiście przerywany śpiewem jakiegoś schowanego wysoko w koronach drzew ptaka, ale głównie był to pisk. Trochę jak u dentysty, czasem jak alarm samochodowy. Kocham przyrodę i zwierzęta - wszystkie, bez wyjątku (no dobra, nie lubię ciem!). Lubię ich słuchać, wypatrywać, podziwiać. Dla mnie to było cudowne doświadczenie. 
 
 

Oprócz tego było naprawdę wilgotno. Długie rękawy i nogawki chroniły nas przed owadami i gałązkami, temperatura była wysoka, więc w zasadzie było nam wszystko jedno. Każdy bez wyjątku był mokry od stóp do głów. 
 


Bako położone jest przy morzu, więc na obrzeżach Parku znajdują się oczywiście namorzyny:
 

Park był całkiem zróżnicowany - raz szliśmy po podmokłych, przybrzeżnych terenach, raz wśród wijących się lian, a czasem po mniej zalesionych, bardziej otwartych terenach. Tam wypatrzyliśmy dzbaneczniki:

Nie udało nam się zobaczyć podczas wędrówki żadnego większego zwierzęcia. Ja zauważyłam kraba, trochę robaków i pająków, ale nic poza tym. Słyszeliśmy ptaki, raz nawet spłoszyliśmy małpkę, ale nikt z nas jej nie dostrzegł. Ale... na sam koniec, dosłownie 50 metrów od miejsca, gdzie zabrać nas miała łódka spotkaliśmy... Nosacza!!! :)

Siedział sobie, zajadał liście i był dokładnie tak nieatrakcyjny z wyglądu jak wam się wydaje:)

Drugiego dnia mieliśmy ruszać na północ, do nowego miejsca noclegowego, ale zanim to nastąpiło obejrzeliśmy okoliczne jaskinie. 

Nie były tak duże jak te w Słowenii (których póki co nic nie pobiło w tej kategorii:)), ale uroczo porośnięte i wyjątkowo mokre. 

Gdy dotarliśmy do hotelu (gdzie mieliśmy nadzieję pobyczyć się przy basenie i popływać) zaczęło padać. Ale okazało się, że to nadało temu miejscu niesamowitego klimatu! Azja południowo - wschodnia to nie tylko plaże i słońce. To głównie zieleń i wilgoć, które po prostu uwielbiam!


Jako że temperatura wcale nie spada z powodu jakiegoś tam opadu deszczu, basen oczywiście był!

Miejsce było niezwykle klimatyczne... wewnętrzny dziedziniec z basenem i miejscami do wypoczynku otoczony był kwiatami i drzewami. Światło pięknie odbijało się w mokrych deskach i basenie. Magia!

 Uwielbiam azjatycką kuchnię!!! Jak widać Mateusz też.
 

 Kolacja z rodzicami:)

No dobra, koniec tego obijania. Teraz będzie najlepsze! Pamiętacie tamtą górę? Z rana, zostawiając mamę w hotelu, ruszyliśmy we trójkę na trekking po Parku Narodowym Santubong. Oprócz typowego łażenia chcieliśmy wspiąć się na górę, która nosi to samo imię co cały park. Podobno wspinaczka miała być stroma, ale krótka. No po części się zgadzało. Na górę Santubong, moi drodzy, nie wchodzi się spacerkiem. Tam się walczy o życie :) Oczywiście żartuję, aczkolwiek kilka razy miałam ochotę zawrócić. Weszliśmy już na niejedną górę, ale takich numerów jeszcze nie było :)

 

Cała trasa wyglądała mniej więcej tak. Rzadko kiedy nie używaliśmy rąk - raz wspinaliśmy się podciągając na korzeniach, raz na linach, a czasem wchodząc pionowo w górę, po wysokich drabinach...
 
 

Ale za to dotarcie na szczyt było bardzo satysfakcjonujące!
 
Niestety zejście było jeszcze cięższe:) A przed nami był jeszcze "spacerek" po dżungli. Nie znamy umiaru.

Ta dżungla różniła się od Bako - drzewa były o wiele wyższe, trasa ciut trudniejsza. Ale Santubong absolutnie wygrał, gdy zmęczeni i baaaardzo zgrzani, natrafiliśmy na mały wodospad, gdzie bez zastanowienia (pijawki? jakie pijawki?) wskoczyliśmy do nieziemsko orzeźwiającej wody!

Doświadczyliśmy niedługo potem kolejnej ciekawej rzeczy. Mianowicie... deszczu tropikalnego! Nagle zrobiło się ciemno, jakby zapadał już zmrok i się zaczęło. Nasze burze to żadne burze. Nasz deszcz to mżawka, serio :) Lunęło okropnie, grzmiało, błyskało co kilka sekund. W ciągu minuty mieliśmy pełno wody w butach a ścieżką zaczęła płynąć woda. Trzeba było przyspieszyć :)

Cali mokrzy, ale wyjątkowo usatysfakcjonowani (i cali) wróciliśmy do hotelu. Rano zajrzeliśmy jeszcze "za róg" by przejść się wybrzeżem, które co prawda średnio nadaje się do kąpieli, ale cieszy oko widokami. 

 Nasza szalona górka!

Żal było wracać. Żal, że nie jesteśmy tam teraz. Ale to nic, jest plan by zrobić powtórkę:) Ale póki co planujemy inny wyjazd, bardzo odległy klimatem od azjatyckiej przygody. Wyjazd o którym marzę od dawna. Ciekawe czy zgadniecie jakie to miejsce :) Podpowiem, że to bardzo MÓJ klimat, który nie ma wiele wspólnego ze słońcem i złotym piaskiem.

Do napisania!
Marzena

12 komentarzy:

  1. Stawiam na Islandię :) A przynajmniej Szkocję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkocja! Islandia też, kiedyś, ale Szkocja ma to coś, co mnie ciągnie okrutnie :)

      Usuń
  2. Piękne Borneo!!! Najlepsze z chodzenia po dżungli jest powrót do hotelu, kąpiel i ubranie suchych ciuchów. Oczywiście lubiędżunglę, chociaż okrutnie boję się wszystkich stworów w niej żyjących. Dobrze, że jestem krótkowidzem i staram się nie uruchamiać mojej wyobraźni, aby czasami czegoś nie zobaczyć.
    Piękne zdjęcia. Bardzo lubię ten hotel koło Sanbutongu:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hotelik był idealny! Wszystko w nim było cudowne - klimat, wystrój, jedzenie :)

      Usuń
  3. Piękna wyprawa, piękne zdjęcia !
    Tak odgłos dżungli jest naprawdę niesamowity ! W naszych lasach cieszymy się ciszą, idziemy do lasu bo tam nie ma hałasu, chociaż tak wiele dźwięków można tam usłyszeć, a i nasze ptaki też potrafią zaszaleć:) Ale odgłos dżungli jest nieporównywalny, to naprawdę niesamowity hałas, też mnie to ogromnie zaskoczyło (w Malezji) i było to niezapominanie przeżycie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robi wrażenie, prawda? Nie tego się człowiek spodziewa, ale nie można być zawiedzionym. Wręcz przeciwnie :)

      Usuń
  4. Jestem absolutnie zachwycona wszystkim,co znalazłam u Ciebie na blogu!
    Wrocę na pewno, Twoje swetry i kolory mnie totalnie urzekły :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie, absolutnie pięknie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspaniałe miejsce! Bardzo piękne zdjęcia:) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetna wyprawa, jestem zachwycona tymi zdjęciami!

    OdpowiedzUsuń

TEN BLOG JEST ZAMKNIĘTY. NIE ODPOWIADAM JUŻ NA ZAMIESZCZANE KOMENTARZE. POZDRAWIAM! :)

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.