niedziela, 16 września 2018

Ipoh i Cameron Higlands. Malezja.

Z czym, oprócz dżungli i pięknych plaż, kojarzą Wam się azjatyckie, okołorównikowe państwa? Dzisiejszy odcinek z naszej czerwcowej podróży będzie o czymś zupełnie innym niż dotychczas. Nie będzie wulkanów, krystalicznej wody pełnej ryb, złotych piasków czy dżungli. Ale będzie to coś zdecydowanie orientalnego, coś co oboje kochamy! Wycieczka tam była jednym z najważniejszych punktów naszej Azjatyckiej podróży. Nigdy nie mieliśmy okazji ujrzeć takiego widoku, a robił on ogromne wrażenie, mimo że nie podnosił adrenaliny :) 

Na wycieczkę do tytułowego Ipoh wybraliśmy się wraz z rodzicami, którzy jak wiecie, mieszkają w Malezji od dłuższego czasu. Mieliśmy kilka dni "wolnego" od zaplanowanych dłuższych wycieczek, był to więc idealny moment by wsiąść w samochód i zwiedzić skarby Półwyspu Malajskiego.

Popołudniem dotarliśmy do miasteczka Ipoh i po zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy na sławny Chicken Rice oraz na krótkie zwiedzanie. Ipoh różni się od innych azjatyckich miast jakie mieliśmy okazję widzieć. Jest po prostu urokliwe, co niestety rzadko się w Azji zdarza :). Nie ma tu starówek (Europa nas w tej kwestii bardzo rozpieściła, prawda?), miasta rzadko są przyjazne pieszym - najczęściej brakuje chodników, przejścia przez ulicę, nawet na pasach, czy zielonym świetle, to walka o życie, wiszące kable są normą, tak samo jak wszelkie stoiska, budy i bary na każdym wolnym kawałku przestrzeni, której nie zajęły liczne samochody. Azja taka właśnie jest.

Ale Ipoh było po prostu urocze! Miło było zapuścić się w jego uliczki z kolonialną architekturą, alejki oświetlone lampionami czy pięknymi muralami!


Mimo swojego uroku nie widzieliśmy tu zbyt dużo turystów.

Spacerowaliśmy do późnego wieczora, z przerwą na coś słodkiego w uroczej kawiarence.

Typowa azjatycka restauracja - otwarty lokal z prowizoryczną kuchnią, plastikowe duże stoły i krzesła, szybka obsługa i proste dania.

Tak naprawdę to nie Ipoh był naszym celem, choć nie można mu odmówić atrakcyjności! Na drugi dzień, z samego rana, wybraliśmy się do Cameron Highlands, które posiada coś wyjątkowego... ogromne, zielone pola herbaty! 

Trasa była dość uciążliwa... Chcieliśmy zobaczyć nowy punkt plantacji, z herbaciarnią i fabryką, którą można zwiedzić. Okazało się, że mnóstwo osób pomyślało dokładnie to samo i niestety dość długo staliśmy w korkach. W większości przypadków wynikało to z faktu, że Malajowie są naprawdę średnimi kierowcami. Boją się absolutnie każdego manewru! A już na górce, na wąskiej drodze to najbezpieczniej dla nich jest stać i się nie ruszać :)

Pogoda była idealna do zwiedzania takiego miejsca (a może ciągle taka tam jest?). Niskie chmury, mgiełka i wilgoć... wymarzony krajobraz dla kogoś takiego jak ja! I dla takich wielbicieli herbacianych naparów jakimi jesteśmy!
Co prawda pierwszy punkt trochę rozczarował - nie było klimatycznej herbaciarni, ani zapierających dech w piersi widoków, za to można było obejrzeć każdy etap powstawania herbaty. Od selekcjonowania, po suszenie i pakowanie. 

Na szczęście rodzice znali jeszcze kilka miejsc w okolicy i po herbacianych zakupach ruszyliśmy dalej - na drugi, starszy punkt plantacji oraz na wzgórze, z którego widok po prostu olśniewał! Gotowi? :)


 Przepięknie! Te chmury, te kolory, te urocze herbaciane "poduszeczki"!

Mogliśmy spacerować między krzewami, które z bliska przypominały trochę żywopłot. Kontrola jakości:


Ta mgiełka nad polami i siąpiący od czasu do czasu deszcz sprawiał, że czułam się jak w bajce! To że uwielbiam deszcz zapewne wiecie:) Oglądanie takich krajobrazów w pogodny, słoneczny dzień byłoby absolutnie mniej atrakcyjne!



Przepięknie! Było naprawdę przepięknie!
 Mieliśmy też okazję zobaczyć zbiory herbaty, a Pan zgodził się mi nawet zapozować :)

W samym Cameron Higlands nie kupiliśmy bardzo dużo herbaty, ale oczywiście coś ze sobą przywieźliśmy. Większość herbat tej plantacji to herbaty torebkowe, a my wolimy zdecydowanie te liściaste. Ale najsmaczniejszą czarną liściastą przywieźliśmy właśnie z tego miejsca! Aż żal bo niedawno nam się skończyła!

Będąc już przy tym temacie wspomnę na koniec tego liściastego posta, że w zasadzie głównymi naszymi pamiątkami z Azji były właśnie herbaty! W Kuala Lumpur, w China Town, prawdziwych chińskich herbaciarni (nie mają za dużo wspólnego z tym co widujemy w Polsce!) było mnóstwo! Wracaliśmy tam często, kupując co raz to inne czarne, zielone, oolong... Nie mogliśmy się powstrzymać. W każdym punkcie sprzedawca parzył w pięknych zestawach herbaty dla klientów, można było próbować, zasiąść za malutkim stolikiem i obserwować cały rytuał... Przywieźliśmy również piękny malowany zestaw do tradycyjnego parzenia chińskich herbat!

Pozdrawiam Was serdecznie!
Marzena

13 komentarzy:

  1. Przepiękne :) ciekawe co to za narzędzie, które trzyma ten zbieracz herbaty?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nożyce do zbierania herbaty - ułatwia i przyspiesza odcinanie liści :)

      Usuń
  2. Cudowne zdjęcia z planacji herbaty. I fajne miejsce, urokliwe właśnie dlatego, że ma kolonialną przeszłość czyli wygląda trochę jak nasze Europejskie starówki. Ale najbardziej podoba mi się zdjęcie Mateusza z rodzicami. Chyba masz spoko teściów co?
    (komentarz napisany w ramach akcji, czytam to komentuję ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niech spróbuje napisać, że teściowie jej nie pasują!!!!

      Usuń
    2. he he he .To dobre Danusia.Teściowie to jej się udali.

      Usuń
    3. No nie! Pozbawiła mnie mama tym komentarzem odpowiedzi ;) Bo kto mi teraz uwierzy, że ja tak szczerze, bez strachu chwalę teściów?

      A tak serio! Gosiu, w ogóle nam się super z Mateuszem udało - wszystkich teściów/rodziców mamy bardzo fajnych, wyrozumiałych i "na czasie", że tak to ujmę :)

      Usuń
  3. Z tym miasteczkiem Ipoh to przesadziłaś. To całkiem duże miasto, ponad 600 tys. mieszkańców. Ale rozumiem, ekscytacja....

    OdpowiedzUsuń
  4. Bajeczne widoki! Cudownie😍

    OdpowiedzUsuń
  5. Niesamowite widoki! Wspaniałą wyprawę mieliście!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak tam pięknie... Mam wrażenie, że czuję zapach świeżo parzonej herbaty. Już samo słowo "herbata" powoduje, że chce mi się pić. Czarnej, albo oolong. Ach!
    I klimat na zdjęciach przez tę pogodę jest cudny :)
    A propos teściów, ja do Ciebie trafiłam właśnie od Danonk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, że do mnie trafiłaś! :)
      Herbata pachniała tylko po mocnym potarciu listka i był delikatnie wyczuwalny zapach zbyt długo parzonej zielonej... ale ciii, nie psuję efektu! :)

      Usuń

TEN BLOG JEST ZAMKNIĘTY. NIE ODPOWIADAM JUŻ NA ZAMIESZCZANE KOMENTARZE. POZDRAWIAM! :)

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.